Powiedzmy sobie szczerze: moje hobby to w większości "czas przeszły dokonany" - posiadanie domu, stajni, koni, pastwisk i paru
innych rzeczy powoduje, że temu, co opisuję poniżej mogę oddawać się "raz na ruski rok", a i to nie zawsze. Mam jednak nadzieję,
że to się kiedyś zmieni na lepsze.
PARALOTNIARSTWO:
Jak to jest latać ? Jak tam jest u góry ? Trudno to wyjaśnić komuś, kto nie był. Słowa tego nie oddadzą. Jest po prostu
wspaniale ! Nie myśli się o niczym - jesteś tylko Ty, skrzydło i powietrze. Nie ma czasu na rozmyślania, obawy, problemy.
Zapomina się o wszystkim, człowiek skupia się tylko na wyczuwaniu powietrza, jego ruchów, zachowania skrzydła,
na wspaniałych widokach. Dzień spędzony na lataniu jest jak 3 dni urlopu. Warto, warto, warto ! Niekoniecznie kupić
sprzęt i latać, ale przynajmniej spróbować. Jeśli ktoś z Was będzie miał okazję - spróbujcie, nawet jeśli będzie to tylko
lot zapoznawczy w charakterze pasażera. Taka przyjemność kosztuje w zależności od wysokości lotu od 50 do 200 złotych.
Polecam !
Sport jest dla dokładnie każdego - od nastolatka do dziadka. Sprzęt jest genialny w swej prostocie, nic tam skomplikowanego.
Latają nawet kilkuletnie dzieciaki (oczywiście robią to nieoficjalnie, jest ich raptem kilkoro, są to dzieci mistrzów lub
pilotów testowych, "zarażone" lataniem od niemolęctwa, lataja nieoficjalnie i na dopasowanym odpowiednio sprzęcie). Najstarszym
czynnie latającym pilotem jest Janusz Orłowski, ps. "Praszczur" - 80 latek. Jest to postać do tego stopnia kultowa, że
nawet nakręcono o nim film. Nie jest to wcale sport aż tak drogi wbrew pozorom. Jest to najtańsza (co nie znaczy, że całkiem
tania) forma latania. Za ok. 5.000 zł można zakupić podstawowy sprzęt używany w dobrym stanie. Sprzęt dodatkowy, wyjazdy - aaa,
to już inna bajka...
Ale bywa i tak, że chciałoby się już być na ziemi, a tu... nie da się. Nie jest to sport dla idiotów, czy ludzi z przerostem
ambicji. Próba latania w nieodpowiednich warunkach, z umiejętnościami nie dostosowanymi do tych warunków ("No jak to ? JA
nie polecę ?"), może skończyć się źle, a nawet tragicznie. Trzeba też zawsze być przygotowanym na nagłą zmianę warunków
pogodowych, na "poskładania" skrzydła (w końcu to tylko szmatka ), na - niestety - zbyt bliskie spotkania z innymi latającymi
itd. Paralotniarzom jak nikomu innemu spośród pilotów znane są stare lotnicze prawdy: "Nie ma pilotów starych i odważnych.
Są tylko starzy" i "Lepiej siedzieć na ziemi i żałować, że sie nie jest w powietrzu, niż być w powietrzu i żałować, że się
nie siedzi na ziemi".
Do uprawiania paralotniarstwa zostałem zachęcony "znienacka", gdzieś około 1995 roku opowieściami mojego dawnego kolegi
ze studiów, który podczas pewnej wspólnej imprezy barwnie mówił o swoich doznaniach w powietrzu. Wtedy poczyłem pierwszy
dreszczyk emocji. W jego relacjach uderzyło mnie jedno: on sam został nauczony latania przez znajomego, zaś sama
technika pilotażu paralotni wydawała się banalna: "ciągniesz lewą linkę - skręcasz w lewo, prawą - w prawo, obie - hamujesz
i lądujesz". Tak właśnie wyglądaa nauka w tym okresie - może nie "niemowlęcym" dla paralotniarstwa w Polsce, ale "dziecięcym"
z pewnością. Przyszło więc wtedy coś w rodzaju przebłysku: "To takie łatwe ? To ja też mogę ? To ja chcę !"
Niestety różne okoliczności sprawiły, że do tematu wróciłem dopiero po kilku latach, w roku dwutysięcznym. Wtedy nagle
przypomniałem sobie opowieści o lataniu !... "Od pomysłu do przemysłu" - kilka wizty na różnych stronach internetowych,
ogólne zapoznanie się z tym, co to jest i "czym to się je", wreszcie odnalezienie w swoim rejonie szkoły, wizyta,
paronastominutowa rozmowa z instruktorem w swojskiej atmosferze i najważniejsza informacja: zbiórka w sobotę o 8 rano
pod klubem, a potem się zobaczy. Wróciłem do domu sam nie wierząc w to, co robię...
W ową sobotę emocje sięgnęły zenitu, a wyobraźnia podpowiadała najczarniejsze scenariusze.
Prawdę mówiąc byłem o krok od napisania testamentu
O 9 rano staliśmy już na Równej Górze.
Równa Góra znana jest paralotniarzom raczej pod nazwą Góry Siewierskiej. Góreczka ma od podstawy
jakieś 35-40 metrów wysokości, przed nią rozciągają się szczere pola, wolne od drzew i innych przeszkód.
Obrazek sielski-anielski, w sam raz na pocztówkową fotografię; mi jednak było nie do podziwiania
wspaniałości przyrody, a owe 35 metrów niezbyt strmego stoku zdawało się przepaścią, w którą niby mam się
dobrowolnie rzucić z głową naprzód... Jeszcze bardziej zaskakujący był dalszy rozwój wydarzeń: instruktor
rozłożył skrzydło i rozpoczął instruktaż: "To jest paralotnia, tu krawędź natarcia, krawędź spływu, tu
lewa sterówka, tam prawa sterówka, ubieraj uprząż, lecisz !". Nieśmiałe protesty zostały skwitowane słowami:
"Ja ci wszystko posprawdzam, ubieraj !" No to ubrałem, po czym zostałem przypięty do skrzydła. Nastąpiła
druga część "teorii": "Nie ciągnij sterówek, podskakuj, nie siadaj w uprzęży, skrzydło cię samo zabierze,
będziesz sobie wisiał. Trzymaj taśmy A, biegnij do przodu, a jak krzyknę, to puść taśmy A i biegnij ile wlezie,
nie zatrzymuj się !" No to zbrojny w tak "obfitą inaczej" wiedzę ruszyłem z kopyta i... poleciałem.
Patrzyłem na przesuwającą się paręnaście metrów pod nogami ziemię, na szczyty drzew opodal, na sunące równiutko w górze
skrzydło. To było pół minuty zlotu, każdą sekundę przeżywałem jak dłuższą chwilę, a po wylądowaniu (padem na
nos
) żałowałem, że trwało to tak krótko. Szczęśliwy, że żyję
pozbierałem sprzęt i pracowicie zacząłem
gramolić się z ładunkiem pod górkę. I dopiero w tym momencie zeszłą ze mnie adrenalina, z której istnienia
nie zdawałem sobie dotąd w ogóle sprawy. Pozbawiony jej organizm dosłownie oklapł, pokonanie tych trzydziestu
metrów zajęło mi dobre kilka minut, co paręnaście kroków musiałem zatrzymywać się i odpoczywać, sapiąc jak
lokomotywa i ciesząc się każdą trawką, ptaszkiem i kamykiem, jakie po drodze w górę zobaczyłem. To było coś
pięknego !
W tym dniu zaczął się żmudny, ale fascynujący półroczny okres edukacji. Była nauka samodzielnych klasycznych
startów i stawiania skrzydła odwrotnie, "alpejką". Było mnóstwo zlotów i równie wiele podchodzenia pod górkę.
Był pierwszy zakup - najbardziej "markowego" podówczas kasku paralotniowego "Charly Insider". Było pierwsze
zaliczenie krzaczorów podczas startu, lądowanie "na ryjek" z wiatrem, lądowanie w ostach i pokrzywach po pachy,
a wreszcie lądowanie na świeżo nawiezionym świńską gnojowicą ornym polu z jedną tylko myślą w głowie:
"Byle nie upaść ! Byle nie upaść !" Była pierwsza mikroskopijna "klapa" - końcówka skrzydła podwinęła się leciutko,
a dla mnie to wóczas było wręcz przerażające
Uczyłem się potem sam zakładać świadomie klapy. Było zakuwanie
teorii, na którą też przyszedł czas, poznawanie podstaw meteorologii, spotkania w klubie i - w przypadku zbyt
silnych wiatrów - na stokach lub w wiejskich knajpkach przy "Tyskim". A wszystko to nowe, ciekawe, fascynujące.
I wreszcie na koniec był pierwszy egzamin, po którym nabierało się wówczas prawa do wykonywania samodzielnych
zlotów na wysokości do 100 metrów nad ziemią.
W grudniu tego samego roku zapadły dwie ważne decyzje. Pierwsza oczywista:
o konrtynuowaniu szkolenia aż do całkowitego usamodzielnienia się. Druga: o zakupie sprzętu. Po przemyśleniach,
naradach i przewertowaniu Internetu wybór padł na "nówkę-nierdzewkę" w sam raz do rekreacyjnego latania, ówczesny
przebój niemieckiej firmy Swing, skrzydło o wdzięcznej nazwie Arcus, które słuzy mi do dziś. Mimo upływu lat to
solidnie wykonana, dobra paralotnia, spokojna i bezpieczna, choć w porównaniu do innych naówczas użytkowanych
marek o niebo bardziej żwawa i zwrotna. To sprzęt do wszystkiego: do zlotów i przelotów, także doskonałe pod napęd.
Skrzydłom które - przyznaję - świeżutko kupione powiesiłem wraz ze sobą na brzozach w Pińczowie... :o Wiadomo
bowiem: paralotniarze dzielą się na tych, którzy już zdążyli wisieć na drzewach i tych, których to dopiero czeka !
Równocześnie w klubie zamówiłęm szytą na swoją miarę uprząż. Obrastałem w sprzęt, a jednocześnie przez jesień
i zimę co weekend jeździłem z ekipą w góry, nabierając nowych doświadczeń, cały czas na niezbyt wysokich
górkach.
Aż wreszcie przyszedł ten lutowy dzień, gdy będąc wciąż mało doświadczonym pilotem pójśc krok dalej i zaliczyć
pierwszy poważny, wysoki lot ze Skrzycznego, swoistej polskiej Mekki polskich paralotniarzy. Ten lot był
równie emocjonujący, jak ten pierwszy w życiu. Mimo wielkich obaw i nerwów, oraz zimna odbierającego czucie
w rękach i stopach cieszyłem się każda chwilą tego bardzo spokojnego, wręcz majestatycznego lotu. Po raz pierwszy
w życiu widziałem domki tak małe, samochody jak pudełka zapałek i ludzi wielkości ziarenek maku.
Dalsze miesiące to dalsze loty w coraz to innych miejscach i warunkach. Także poznawanie na własnej skórze sytuacji
niebezpiecznych, nawet upadki z wysokości i zrozumienie, że przy lataniu można kierować się wyłącznie swoimi
włąsnymi ocenami i umiejętnościami.
Przyszła też pora na latanie z wykorzystaniem prądów termicznych i poznanie
sytuacji, gdy miałoby się ogromną ochotę wylądować, a... nie da się ! A przy tym jednocześnie odkrywanie coraz to
nowych uroków latania i piękna ziemi widzianej z lotu ptaka. Ziemi, która z pułapu tysiąca, czy dwóch tysięcy metrów
robi się podobna do mapy - nie ma już wrażenia gór i dolin, a najważniejsza jest przestrzeń wokół.
Były też paralotniowe wyjazdy za granicę: do Włoch, Słowacji, poznawanie uroku latania tam, gdzie szerokie i liczne
"kominy termiczne" dają niemal nieograniczone możliwości latania, gdzie nosiło wszędzie i każdego. Były udane próby
pierwszych przelotów i nowe, niesamowite widoki. Wreszcie kupno napędu i możliwość zwiedzania nowych miejsc.
Niestety ostatnie lata nie były już tak "obfite" - zaangażowanie się w konie, w budowę domu i stajni, w prace
gospodarskie, coraz liczniejsze rozmaite obowiązki a także wypadek połączony z paroma złamaniami spowodowały,
że przy permanentnym braku czasu i pewnym ograniczeniu możliwości moje latanie sprowadzało się do raptem kilku
startów w roku, w zasadzie głównie na napędzie. Mam jednak nadzieję, że może jeszcze kiedyś to się zmieni i po
ustabilizowaniu się spraw codziennych będę miał więcej czasu na oddawanie się temu, co lubię
najbardziej.
FOTOGRAFIA:
Fotografią zainteresowałem się znienacka. Owszem, w wieku lat "nastu" robiłem zdjęcia (a były to czasy, w których
królował aparat radziecki "Smiena 8M" i foilmy czarni-białe), ale efekty były różne, a koszty zabawy dla młodego
chłopaka dość wysokie. Zainteresowanie fotografią wróciło wraz z pojawieniem się aparatów cyfrowych mniej więcej
w połowie lat 90-tych ubiegłego wieku (jak to brzmi !
) Wtedy koszty takiej zabawki były spore, a możliwości -
baaardzo ograniczone. Zdjęcia były marniastej jakości, a standardem była rozdzielczość 320*240 pikseli (tak, tak,
moi kochani, w tych liczbach nie brakuje żadnego zera !) Wspaniałe było to, że można było od razu widzieć efekt
swojej pracy, że nie trzeba było czekać i płacić za wywoływanie częśto nieładnych zdjęć. Jednakże marna rozdzielczość
odstręczała. Niedługo potem zaczęto produkować jeszcze droższe aparaty o rozdzielczości 640*480 pikseli. Lepiej, ale nie
rewelacyjnie. I wtedy pojawił się ON: kompakt Casio QV2000. Dwumego wa matryca pozwalała robić zdjęcia z rozdzielczością
wówczas niespotykaną: 1600*1200 pikseli, co przy odrobinie pracy w programie graficznym pozwalało nawet zrobić
względnie przyzwoity wydruk w formacie A4. Potrafił robić też krótkie, półminutowe, niskorozdzielcze filmiki - rewelacja !
Czasy był dobre, więc niewiele myśląc kupiłem. Była to wówczas nowość, nikt czegoś takiego nie miał. Do dziś
z sentymentem wspominam koszty tej zabawki: aparatu, dodatkowej karty pamięci, nowej drukarki, pomniejszych wydatków.
Cóż, powiem, że wydałem wówczas na to równowartość swoich trzech i pół pensji, a pensję miałem wówczas wcale,
wcale...
Technologia poszła naprzód wielkimi susami - po 5 latach aparat był na Allegro wart 50 złotych, ale
wydatku nie żałuję. Wspaniałe eksperymenty, zabawy z makrofotografią, długie spacery z psem po dzikich polach z aparatem -
to było coś wspaniałego. Powiem tylko, że aparat mam do dziś, i choć mocno nadgryziony zębrm czasu (nadgryziony ?
wieklokrotnie przeżuty i wypluty !) ciągle działa. Obecnie dzięku wspaniałemu prezentowi od Pumci, używam świetnego
Lumixa FZ-50 z 5-krotnie większą matrycą - 4-krotnie większym zoomem, ale do starych zdjęć często wracam z sentymentem.
Zresztą popatrzcie sami:
I jeszcze pozwolę sobie podzielić się z Wami "złotymi myślami" z mistrzów fotografii, które to myśli bardzo do mnie przemawiają:
Można nauczyć się techniki, kompozycji, można wyrozumować treść, ale sztuka wynika z uczuć. Dlatego trzeba nauczyć się kochać.
Witold Dederko
"Chcesz oglądać dobre zdjęcia? To sobie je, k..., zrób !"
Jerzy Piątek
MAJSTERKOWANIE:
Lubię i nienawidzę zarazem. Lubię, bo strasznie mnie cieszy, jak coś fajnego powstaje, jak widać efekt pracy. Nie
cierpię, bo od lat muszę to robić na co dzień w związku z posiadaniem stajni i domu, spapranego przez budowlańca.
Nieskromnie powiem, że poza instalacją gazową (której się nie łapię ze względów bezpieczeństwa) i mechaniką samochodową
w zasadzie mogę spróbować zmierzyć się z prawie wszystkim i jest pewna szansa, że coś pozytywnego z tego wyniknie.
Prawdopodobnie niedługo czeka mnie jedno z większych wyzwań: rozbudowa stajni. Trzymajcie kciuki !
MUZYKA:
W latach licealnych tłukłem się na bębnach w kapeli metalowej. Za studenckich czasów nauczyłem się grać na gitarze.
W dorosłych latach zacząłem piskać na keyboardzie. To ostatnie oczywiście z równoległym wykorzystaniem komputera i MIDI.
Ale nie jestem muzykiem, lecz samoukiem-amatorem, a zapis nutowy i znakomita większość terminów muztycznych to dla mnie
czarna magia. To hobby w zasadzie jest szczątkowe, bo brak czasu uniemożliwia mi zabawę z muzyką od lat. A ze starych
czasów pozostąło parę zakurzonych plików midi dla karty Soundblaster AWE 64, z jeszcze starszych - kilka archaicznych,
czarno-biaych fotek:
P.S. Kumple z zespołu nie zaprzestali swych muzycznej pasji, zakładając kapelę : Post Profession
INNE:
Tak poza tym uwielbiam czytać. A to jest jeszcze inne hobby, któremu chętnie bym się poświęcił, gdyby nie permanentny nawał prac i brak czasu: