"Za próby, które przechodzą w życiu pod panowaniem człowieka..."




czyli: historia o Wojnach Burskich

24,09,2011


W XIX wieku południową część Afryki zamieszkiwali "zaaklimatyzowani" tam koloniści - farmerzy pochodzenia głównie holederskiego i flamandzkiego, zwani Burami. Osiedlali się tam stopniowo już od XVII wieku, ale najwięcej ich przybyło w I połowie XIX wieku. Tworzyli tam dośc specyficzną, mającą silne poczucie odrębności narodowej społeczność, posługującą się na co dzień językiem afrykanerskim - "zmutowanym" nieco holenderskim z domieszką słów z kilku innych języków. W owym czasie ich wrogiem była posiadająca po sąsiedzku kolonie w Afryce Wielka Brytania. Anglicy dążyli do opanowania terenów zajętych dotąd przez Burów. Burowie (których wtedy było około 14 tysięcy), wypierani ze swoich terenów przez osadników angielskich, zdecydowali się wyruszyć w głąb Afryki. Dotarli na północ i północny wschód od rzeki Oranje, gdzie po podbiciu miejscowych plemion murzyńskich utworzyli trzy główne republiki: Natal, Oranię i Transwal. Jednak zagrożenie ze strony zaborczych Anglików nadal istniało. W roku 1880 Brytyjczycy próbowali zaanektować Transwal. Była to tzw. Pierwsza Wojna Burska. Trwała krótko (1880-1881) i wyglądała dość skromnie: 3.000 Burów kontra 1.200 Anglików (to mniej więcej tak jakby ludność Sączowa rzuciła się podbijać Bobrowniki !) Straty też były skromne: zaledwie 41 ofiar po stronie Burów i 408 (aż !) po stronie brytyjskiej. Zakończyła się pokojem, który jednak przetrwał zaledwie 19 lat. W międzyczasie na tych terenach odkryto bowiem ogromne pokłady złota i złoża diamentów, na które Anglicy zaczęli mieli chrapkę. Druga wojna (1899 - 1902) wyglądała już znacznie poważniej: z jednej strony 350.000 żołnierzy angielskich i ponad 100.000 sprzymierzonych kontra Burowie: 40.000 na początku, a ponad 80.000 pod koniec. Ta wojna w pewnym sensie była jakby namiastką tego, co już niedłgo miało dotknąć cały świat: wojen połączonych z dużymi stratami (łącznie zginęło aż 75.000 ludzi, w tym ok. 25.000 ludności cywilnej), okrucieństw, pierwszych w historii obozów koncentracyjnych dla cywili (tak, tak, to jest wynalazek brytyjski, a nie niemiecki !) i taktyki pozostawiania za sobą spalonej ziemi (także przez Brytyjczyków !) Wojna toczyła się ze zmiennym szczęściem: najpierw atakowali Burowie, potem przewagę zdobyli Anglicy, a Burowie przeszli do partyzantki. Choć Anglicy wygrywali, ich działania wymagały dużego zaangażowania (same tylko konie wojskowe kosztowały aż 7 milionów ówczesnych funtów, kwotę wtedy wręcz niewyobrażalną). Wojna nie cieszyła się też powszechnym poparciem społecznym w Anglii (zwłaszcza po wyjściu na jaw kwestii obozów), a dodatkowo coraz odważniej poczynali sobie murzyni, dla których obie strony konfliktu były przecież tak naprawdę wrogami. Podpisano więc traktat pokojowy w Vereeniging, a jedną z jego dalszych konsekwencji było utworzenie w 1910 roku Unii Południowej Afryki - państwa początkowo podległego Wielkiej Brytanii, które później stało się niezależne i dziś znane jako Republika Południowej Afryki.



Ten nieco przydługi wstęp historyczny był potrzebny, żeby wprowadzić Was we właściwy temat tego opracowania: w Wojnach Burskich wzięła udział ogromna liczba koni. Na potrzeby działań wojennych zostały one sprowadzone drogą morską nie tylko z Wielkiej Brytanii, ale i z innych stron świata (np. 50.000 z USA, 35.000 z Australii). Ze statków były wyprowadzane na ląd najczęściej w Port Elizabeth i stamtąd trafiały na tereny, gdzie toczyły się walki. Ich los niestety był ciężki: szacuje się, że zginęło ich aż 300.000, to jest: czterokrotnie więcej, niż ludzi ! Było to coś bez precedensu, liczba dotąd w historii wojen niespotykana. W samej tylko jednej bitwie pod Kimberley brytyjska kawaleria pod dowództwem generała-majora Johna Frencha straciła 500 swoich koni jednego tylko dnia. Część koni wówczas padło ze zmęczenia, część musiała zostać dobita jako niezdatna już nigdy do jazdy. Gdy w pewnym momencie Burowie zaczęli z dwóch stron ostrzeliwywać wojska Frencha, ten zarządził szarżę pod gradem kul. Tylko podczas samej tej szarży zginęło zaledwie 5 brytyjskich żołnierzy, za to z wyczerpania - aż 70 koni.



Straty w koniach po stronie brytyjskiej były nie tylko efektem stricte działań wojennych i wysiłku zwierząt w wysokiej temperaturze. Na równi z tymi czynnikami znaczenie miało powszechne przeciążanie koni zbędnym wyposażeniem, brak aklimatyzacji zwierząt po długiej i wyczerpującej podróży morskiej, brak odpoczynków podczas przemarszów, a w końcowej fazie wojny - zła opieka, prowadzona przez niedoświadczonych żołnierzy, nie nadzorowanych należycie i bezpośrednio przez sztab. Konie były często także zabijane dla pozyskania mięsa w sytuacjach, gdy jego zapasy się kończyły. Podczas bitwy pod Ladysmith oblężeni Brytyjczycy spożywali "chevril", coś w rodzaju pasty, mięsnego ekstraktu z końskiego mięsa, który rozrabiano z wodą i pito. Wszystko to powodowało, że - jak później oszacowano - przeciętny czas życia konia po opuszczeniu statku w Port Elizabeth wynosił zaledwie 6 tygodni...



Na pamiątkę losu dzielnych zwierząt, które służąc zginęły w Drugiej Wojnie Burskiej, utworzono w Port Elizabeth miejsce zwane The Horse Memorial, gdzie znajduje się upamiętniający je pomnik z brązu. Powstał on z inicjatywy komitetu, założonego przez panią Harriet Meyer i jej przyjaciółki. Pomnik został zaprojektowany przez Josepha Whiteheada, odlany w Thames Dillon Works w Surrey i odsłonięty 11 lutego 1905 roku przez Alexandra Fettesa, burmistrza miasta. Powiedział on wówczas, że "(...) wszystkie zwierzęta znajdują swoje szczęście na tamtym świecie jako nagrodę za próby, które przechodzą w życiu pod panowaniem człowieka." Jest to pomnik dość niezwykły. Wszyscy przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że konie w rzeźbie są przedstawiane jako dumne rumaki bojowe, nierzadko w galopie lub lewadzie - tymczasem tu jest to monument przedstawiający naturalnej wielkości zwierzę gaszące pragnienie z rąk klęczącego przed nim żołnierza. Przypomina o tym, czego podczas wojny zabrakło: o opiece nad zwierzętami. A ten brak spowodował setki tysięcy końskich tragedii. O potrzebie opieki przypomina jeszcze jeden element tego miejsca: wodopój do pojenia koni i bydła, z którego każde przechodzące zwierze może pić. Zaś inskrypcja na pomniku głosi: "Wielkość narodu mierzy się nie tyle liczbą jego ludzi, czy wielkością terytorium, co wielkościa i stopniem współczucia." P.S. Podobnie, choć skromniej, zostały upamiętnione konie w angielskim Winchester: tam przed laty poidło postawiła koniom pani Isabella Clowes, mieszkanka miasta. Niegdyś spełniało swoją użytkową funkcję, obecnie stanowi dekoracyjny klomb.





Zródła:

Wikipedia (wersja angielska)