Wiosna się kończy, lato za pasem - ale gdyby nie kalendarz, jeszcze kilka dni temu można było sądzić, że mamy
całkiem inną porę roku. Ilość spadającej z nieba wody przekracza wszelką przyzwoitość, na okolicznych łąkach
tworzą się jeziorka i gdyby tam wpuścić konie, pewnie gdzieniegdzie brodziłyby w wodzie po nadpęcia. Ale koniom
woda nie szkodzi - o czym niech świadczy dzisiejsza opowieść rodem z drugiej półkuli. Z góry uprzedzam, że jak
zwykle będzie najpierw historycznie, a dopiero potem - konikowo !
Jak wiadomo, Ameryka Południowa przez stuclecia po odkryciu pozostawała pod władzą Hiszpanów i Portugalczuków.
Jednak tamtejsze regiony, jak to zwykle bywa z koloniami, na pewnym etapie swego rozwoju zapragnęły niepodległości
i odcięcia się od krajów macierzystych. Nie inaczej było z Wenezuelą. Nazwa "Venezuela" oznacza "mała Wenecja" -
tak nazwał tą krainę podróżnik Amerigo Vespucci, któremu tak skojarzył się widok indiańskich domów na palach nad
nadmorskim jeziorem Maracaibo. Od 1556 roku kraina ta była częścią Wicekrólestwa Peru, a od roku 1717 - Wicekrólestwa
Nowej Granady. Idee niepodległościowe stały się tam bardzo żywe na początku XIX wieku. W 1810 roku rozpoczęło się
powstanie, które przekształciło się w wojnę domową. W tej wojnie przywódcą walk o wyzwolenie Ameryki Południowej
spod władzy Hiszpanów stał się pan znany dziś jako Simon Bolivar (właśc. Simon Jose Antonio de la Santisima Trinidad
Bolivar y Palacios). Udział zaczął z oddziałem zaledwie 70 ludzi, lecz dzięki śmiałym akcjom bojowym oraz innym
zręcznym posunięciom (jednoczenie zwolenników republiki, intensywne propagowanie idei wolnościowych, nadanie wolności
niewolnikom, obietnice nadań ziemi pasterzom z równin) zjednał sobie ogromne rzesze zwolenników. "Raz na wozie, raz
pod wozem" - Bolivar kilkakrotnie ogłaszał niepodległość kraju i kilkakrotnie ją tracił. W 1817 roku wzmocnił swe
siły o 6-tysięczny tzw. Legion Brytyjski, złożony z ochotników pozyskanych w Afryce Południowej oraz o "armię" złożoną
z podszkolonych, z natury awanturniczych i skorych do przemocy, gwałtów i grabieży konnych pasterzy "llaneros". Były
to prywatne oddziały Jose Antonio Paeza, najbardziej znaczącego z ówczesnych magnatów. Paez, sam będąc kompletnie
niewyedukowanym analfabetą, miał jednak silną osobowość i umiejętność rządzenia. Miał też zapędy wielkopańskie - dla
własnych potrzeb utrzymywał własne wojsko, które umundurował i podszkolił. Do walk niepodległościowych oddał
Bolivarowi tysiąc swoich "kawalerzystów", zostając jednocześnie generałem wyzwoleńczej armii.
W 1819 roku na ziemiach Paeza nad rzeką Apure rozegrała się bitwa, która opierała się na śmiałym manewrze: oddział
liczący zaledwie około 150 jeżdżców, prowadzony osobiście przez Paeza, przekroczył wraz z końmi rzekę i kompletnie
zaskoczył ponad tysięczny oddział Hiszpanów, wysłany do stłumienia rebelii. Atakując w ten sposób Paezowi udało
się dać im tęgiego łupnia. Choć niepodległość Wenezueli była po raz pierwszy proklamowana już w 1813 roku, to ta
bitwa była faktycznym początkiem zwycięstwa rewolucji, zakończonej w roku 1821.
Bolivar jest bowiem bohaterem narodowym - i to także w innych krajach (m.in. w Wenezueli, Kolumbii, Ekwadorze, czy
Peru), gdzie później walczył o ich niepodległość. Od jego nazwiska utworzono nazwy dwóch państw: Boliwii i samej
Wenezueli, której pełna nazwa brzmi: Boliwariańska Republika Wenezueli. Nazwisko Bolivara nosi wenezuelska waluta,
główny plac w każdym mieście, czy kilkaset wiosek. Pamięć o tej bitwie i spektakularnym zwycięstwie pozostało bardzo
żywe do dziś. Na jego pamiątkę co roku na przełomie marca i kwietnia w San Fernando de Apure, stolicy stanu, odbywa
się niezwykły koński wyścig. Zawodnicy przebywają rzekę w łodziach canoe, prowadząc na uwiązach płynące obok łódek
konie. Walczą o tytuł oraz o nagrody pieniężne.
W wyścigu bierze udział wielu śmiałków, choć rzeka Apure nie należy do bezpiecznych. Jest też szeroka, więc dystans
do pokonania jest spory - wynosi około 1800 metrów, ale po ulewnych deszczach bywa i wyraźnie większy. Wyścig
rozpoczyna się na gwizdek, przyuczone konie wskakują do wody. "Drużyna" to prócz konia dwóch ludzi w łodzi: jeden
wiosłuje jak szalony, drugi jest odpowiedzialny za "prowadzenie" konia na linie i ponaglanie go do szybszego
płynięcia. W miarę możliwości pomaga też wioślarzowi własnymi rękami. W ramach zawodów odbywa się kilka-kilkanaście
wyścigów, a w każdym bierze udział od 5 do 8 ekip.
Impreza przyciąga tysiące widzów - całe rodziny okupują brzegi rzeki oraz biegnący przez nią most. Jest też
oczywiście okazją do spotkań towarzyskich i wielkiego pikniku - przy jego okazji piwo leje się strumieniami
i grillowane są tony wołowych steków, a wszystko to przy dźwiękach tradycyjnej muzyki folkowej "joropo". Dla
dzieci są organizowane rozmaite gry i zawody z nagrodami, dla dorosłych - walki byków. Jest też mnóstwo kramów
z niezbędnymi dla każdego chcącego dobrze się prezentować kowboja-llanero rzeczami: kapeluszami, butami, czy
skórzanymi pasami. Ten nietypowy wyścig postrzegany przede wszystkim jako wyraz chęci zachowania pamięci
o wydarzeniu, jak też dumy i tradycji narodowej. I mogę tylko powiedzieć, że moim zdaniem wyścigi konne są
o wiele lepszym sposobem pokazania dumy narodowej, niż postulat rozpoczynania każdego tygodnia w szkole śpiewaniem
hymnu, czy odstawianie szopek zwanych "miesięcznicami smoleńskimi"...
[30.09.2017] Tytułem uzupełnienia: na pierwszym obrazku Simon Bolivat siedzi na siwym koniu. Jest to Palomo - jego
ulubiony koń, który dla Wenezuelczyków jest tym samym, czym dla Polaków Kasztanka Piłsudskiego. Opowieść głosi, że
na początku 1814 roku Bolivar jechał do Tunja, by oficjalnie poinformować Kongres Zjednoczonych Prowincji Nowej Granady
niepowodzenie w Wenezueli. Dla bezpieczeństwa podróżował incognito - o tym, kim jest, nie wiedzieli nawet jego
przewodnicy. W trakcie podróży z konieczności musiał zatrzymać się w miejscowości Santa Rosa - koń, na którym jechał,
ekstremalnie zmęczony, po prostu odmówił dalszej współpracy. Bolivar wraz z jednym z miejscowych przewodników zaczęli
pieszo chodzić po miasteczku, szukając jakiegoś wierzchowca na zastępstwo. Podczas tej wędrówki nieświadomy tożsamości
swego rozmówcy przewodnik miał opowiedzieć Bolivarowi o śnie swojej żony Casildy, w którym widziała siebie ofiarującą
jej własnego, urodzonego niedawnoi w jej gospodarstwie źrebaka sławnemu generale w prezencie. Gdy dotarli do skraju
miasta nie znajdując żadnego odpowiedniego zwierzęcia, generał miał się uśmiechnąc i powiedzieć do przewodnika: "No
to powiedz Casildzie, żeby zachowała tego konia dla mnie." Pięć lat później, gdy Bolivar wrócił do Nowej Granady,
otrzymał obiecanego konia w dniu bitwy na Bagnach Vargasa (Batalla del Pantano de Vargas), w trakcie której pokonał
Hiszpanów m.in. dzięki szarży na bagnety ochotniczego Legionu Brytyjskiego pod dowództwem Jamesa Rooke, która umożliwiła
wenezuelskim ułanom atak kawaleryjski. Bolivar nazwał konia Palomo, co miało oznaczać gołębia - koń bowiem był tak
naprawdę nie siwy, a raczej szary. Później Bolivar miał odwiedzić Santa Rosa i osobiście podziękować Casildzoe za
prezent.
Legenda ładnie "malowana", jednak historia konia nie ma happy endu. Bolivar pożyczył Palomo jednemu ze swoich oficerów.
Koń zmarł z wyczerpania po ciężkim marszu w Hacienda Mulalo, w departamencie Valle del Cauca. Został pochowany w tej
hacjendzie obok kaplicy hacjendy pod starym, wielkim drzewem puchowca, kóry ronie tam do dzisiaj. Podkowy i elementy
rzędu Palomo można obejrzeć na wystawie w muzeum Mulalo.
Zródła:
http://kootation.com/swimming-horses-race-across-venezuela-s-apure-river.html
http://www.salon.com/2012/04/05/venezuelan_horse_race_preserves_cowboy_customs/
http://www.historytoday.com/john-lynch/simon-bolivar-and-spanish-revolutions-0