Trościaniec to niewielka (ok. 800 mieszkańców) wieś - przed II wojną światową polska, położona w powiecie łuckim, województwie wołyńskim,
a dziś - ukraińska, leżąca jakieś 120 km od granicy z Polską. Wieś to, w sumie, jakich wiele, ale miała swoje 5 minut w historii: właśnie
tam wiosną, pomiędzy marcem a majem 1944 roku została sformowana 1 Samodzielna Warszawska Brygada Kawalerii. Zwróćcie uwagę na datę: była
to bodaj ostatnia polska jednostka kawalerii konnej. Jej pierwszym dowódcą został pułkownik Włodzimierz Radziwanowicz. W jej skład wchodził
2 i 3 pułk ułanów - łącznie 980 jeźdźców, 4 szwadrony konne, dywizjon artylerii konnej, szwadron medyczno-sanitarny oraz inne typowe jednostki:
łączność, saperzy itp. Z ciekawostek: osobną grupą była jednostka obsługująca ambulans weterynaryjny. Początkowo Brygada miała na stanie
w sumie 3025 żołnierzy, lecz w lipcu 1944 - już 3500, w tym ok. 2100 szeregowców. 75% żołnierzy stanowili weterani walk wrześniowych z 19
Pułku Ułanów Wołyńskich i 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich. Reszta żołnierzy także miała za sobą służbę w innych przedwojennych pułkach
kawaleryjskich. Kadra oficerska składała się głównie z oficerów rosyjskich o polskim pochodzeniu, którą szybko uzupełniono o wypromowanych
"na szybko" podoficerów polskich. Dawały się przy tym we znaki problemy z zaopatrzeniem - ułani na początku otrzymali tylko drelichy, spodnie
z owijaczami i buty, a dopiero później, jesienią 1944 roku, także płaszcze.
O ile jednak ze zorganizowaniem odpowiedznich "zasobów ludzkich" do Brygady nie było większych problemów, o tyle z końmi - owszem...
Batalion miał mieć 2186 koni wierzchowych, 420 artyleryjskich i 398 taborowych - razem 3004 sztuki (a do tego 136 samochodów i motocykli).
Konie dotarły do jednostki pod koniec maja 1944 r., ale po otwarciu wagonów okazało się, że były to głównie... koniki mongolskie ! Były
typowymi przedstawielami swojej rasy, tak opisywanymi w książce Hej, hej ułani:
"Okazało się, że były to małe koniki, tzw. mongoły
włochate i dzikie. Po wyładowaniu wierzgały lub kładły się na ziemię, a gdy je siłą podnoszono, nie pozwalały założyć sobie uprzęży. Nie
nadawały się absolutnie pod siodło, więc obsadzono nimi tabory. Konie nie chciały jeść owsa, natomiast bardzo smakowała im kora z drzew
i stare siano." Dawny kawalerzysta Marian Zieliński tak wspominał:
"Wreszcie zaczęły nadchodzić transporty zupełnie dzikich maleńkich
koni stepowych. Już w drodze ze stacji do pułku kilka koni skoczyło z mostu do rzeczki, łamiąc nogi. Jeden rozpędził się, uderzył głową
w mur i zabił się, a dwa się utopiły. Z pomieszczeń kołchozowych stajni w Krynicznej wyskakiwały przez okna jak koty." Pułkownik
Radziwanowicz zanotował, że pierwsze otrzymane koniki stepowe przeraziły całą brygadę. Nieprzywykłe do ludzi stawiały nieustannie opór,
po drodze do pułków mongołki cały czas wojowały z ułanami, stawały dęba, rzucały się z mostów do rzeki, a kiedy zamknięto je w stajni,
posuwały się do tego, że dosłownie waliły łbami o ściany. Absolutnie nie nadawały się do jazdy wierzchem, przeznaczono je więc do taborów.
Ale i wtedy nie było wcale lepiej:
"A ile wymagały wysiłku i trudu, aby nauczyć je chodzić parami w zaprzęgu ! Kładliśmy w wozie pomiędzy
szprychy drąg, który unieruchamiał tylne koła, a następnie wchodziło na niego kilkunastu ułanów, tymczasem nasze mongoły przez dłuższy czas
galopowały po majdanie. W końcu jako tako dały się ujarzmić. W przyszłości na piaskach wołyńskich i śniegach pomorskich zdały egzamin
dojrzałości, hartu i siły, co nie było wówczas bez znaczenia. Zupełnie lekceważyły kwatermistrzostwo, gdyż zjadały płoty, korę z drzew,
materace i w ogóle wszystko co można było ugryźć. Dlatego gdy w okolicy Klewania trzeba było użyć mongolskich koników Brygady do
transportu 4 Dywizjonu Piechoty, dowódca Brygady nie tylko zgodził się na natychmiastowe przekazanie większości z nich, ale też wyjednał
zgodę szefa sztabu Armii, generała Władysława Korczyca, aby część tych koni do brygady już nigdy do Brygady nie wróciła. Wśród dostarczonych
zwierząt mało było koni dużych - tylko 4 dywizjon artylerii konnej otrzymał komplet koni artyleryjskich, a jeszcze mniej liczną grupkę koni
wierzchowych dowódca brygady rozdzielił osobiście. Jakby tego było mało już 18 lipca 1944 roku na rozkaz generała Berlinga Brygada musiała
przekazać 448 koni 4 Dywizjonowi Piechoty. Były to 134 konie wierzchowe, 202 artyleryjskie i 92 taborowe. Całkowicie bez koni został 4 dywizjon
artylerii konnej, na szczęście w zamian otrzymując 12 samochodów ciężarowych. Zabrano też wszystkie zwierzęta z 4 parku artyleryjskiego, dając
wzamian 4 samochody. Pozostało natomiast trochę tych nieszczęsnych mongołków, służących zresztą aż do końca wojny. W sumie w Brygadzie w tamtym
momencie były tylko 384 konie, w tym zaledwie 119 wierzchowych. Wprawdzie jeszcze jesienią 1944 r. Brygada otrzymała jeszcze trochę "normalnych"
koni z poboru w powiatach wschodniego Mazowsza, ale wciąż to było o wiele za mało.
Brygada walczyła więc początkowo pieszo, koni używając w zasadzie wyłącznie do transportu. Pierwsze większe walki toczyła w rejonie Warszawy,
co zresztą miało dodatkowy pozytywny skutek: w styczniu, już po zdobyciu stolicy, część ułanów otrzymała spodnie niemieckie. Dalej żołnierze
brali udział w walkachna Pomorzu, gdzie po zdobyciu Bydgoszczy z tamtejszych niemieckich magazynów połowa brygady wyfasowała niemieckie
mundury, a cała brygada przerzuciła się na niemieckie buty z cholewami. Ostrogi też były niemieckie, za to szable - rosyjskie. I dopiero
w połowie marca 1945 r. 1 Brygada pozyskawszy więcej wierzchowców, stała się jednostką w pełni kawaleryjską. I jako taka wzięła udział
w walkach o przełamanie Wału Pomorskiego, dokonując ostatniej w naszej historii szarży ułańskiej. A było to tak:...
Pod wsią Borujsko (niem. Schonfeld, a dziś: Żeńsko na Pomorzu Zachodnim, opodal Drawska Pomorskiego i tuż koło Mirosławca), w zespole bunkrów
ziemnych i pól minowych, który był trzecią, dotąd nie przełamaną linią obrony, ulokowały się bardzo doświadczone oddziały bawarskiej 5 Dywizji
Lekkiej, zastąpione potem weteranami 307 i 324 pułku grenadierów 163 Dywizja Piechoty Wehrmachtu. generała Karla Rubera. Niemcy ulokowali się
na lokalnych pagórkach, otoczonych nizinnym, bagnistym terenem, na którym dodatkową ochronę stanowiły długie, polodowcowe jeziora: Dramienko,
Busko i kilka mniejszych "oczek". Choć nie było tam betonowych bunkrów, Niemcy dość łatwo dawali radę powstrzymywać kolejne ataki Polaków i Rosjan.
1 marca o 8:30 rozpoczęło się silne przygotowanie artyleryjskie i lotnicze przygotowanie. Około godziny 9 rano zaczęły nacierać 1 i 2 Dywizja
Piechoty oraz 14 pułk 6 Dywizji Piechoty. Silna obrona niemiecka powstrzymała i to natarcie, i kolejne. Podmokły teren i dobrze zorganizowana
obrona sprawiały, że piechota polska i czołgi posuwały się bardzo powoli, ponosząc przy tym bardzo znaczące straty. Silny ogień niemiecki
zatrzymywał piechotę - i to w otwartym, nie dającym żołnierzom należytego schronienia terenie. Niemcy ulokowani byli na wzgórzu, na którym położony
był Borujsk oraz na jego przedpolu, w okopach przy drodze. Ze wzgórza, raz skierowawszy karabiny na przeciwnika, mogli sobie spokojnie odpierać
kolejne szturmy, mając świetny widok na okolicę i przeciwnika cały czas na celownikach. W samym Borujsku Niemcy mieli też działa przeciwlotnicze
kalibru 88 mm, które okazały się nadzwyczaj skuteczną bronią przeciwpancerną. Mimo, że ponawiano ataki przy wsparciu czołgów 1 i 2 batalionu
pancernego 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, to efektem były tylko dalsze, spore straty w ludziach, a także w maszynach. Niemcy
bardzo skutecznie bronili się, także działając w pojedynkę. Niemieccy żołnierze chowając się po dołach, unieszkodliwiali nasze czołgi
pancerfaustami. Wszystkie starcia przebiegały w sumie według jednakowego schematu: bardzo intensywnym ogniem karabinów maszynowych Niemcy
zmuszali polską piechotę do zalegnięcia na ziemi tak, by żołnierze nie mogli się ruszyć z miejsca. Przez to nasze czołgi i działa samobieżne
pozbawione były osłony, więc niemieckie działa łatwo je niszczyły. Tylko w jednym z takich wczęśniejszych ataków polska armia straciła aż 700
ludzi oraz 20 czołgów i dział pancernych. Uczestniczący w tych walkach historyk i reporter wojenny Zbigniew Flisowski tak wspominał:
"zrobili
szachownicę z pancerfaustów fantastycznie zamaskowanych, każdy w dołku, obok po dziesięć sztuk poukładanych pancerfaustów." W tej sytuacji
do walki skierowano oddziały 1 Brygady Kawalerii. Brygada była przewidziana do walki w tym miejscu już wcześniej, lecz w założeniach miała ścigać
Niemców po przełamaniu ich linii obronnej, rozbijać wycofujące się oddziały i zakłócać ich odwrót po złamaniu obrony przez polskie czołgi.
Jednakże w zaistniałej, niekorzystnej sytuacji dowództwo zadecydowało, że spóbuje złamać obronę szybkim atakiem kawalerii - i to mimo tego, że
przecież ta forma walki była już stosowana bardzo rzadko.
28 lutego Brygada zajmowała wyznaczony jej rejon w lesie, 5 kilometrów na wschód od wsi, w dniu bitwy przybyła pod Borujsko. Do szarży skierowano
dwa szwadrony ułanów dowodzone przez porucznika Zbigniewa Staraka i podporucznika Mieczysława Spisackiego. Z kawalerzystów została również
utworzona grupa bojowa pod dowództwem majora Waleriana Bogdanowicza - dwa szwadrony z ckm-ami, czterema działami 76 mm i dwudziestoma czołgami
T-34/85 z 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Gdy załamał się kolejny, najsilniejszy z dotychczasowych ataków polskich, dowódca
armii rzucił do boju grupę konną. Atak kawalerzystów rozpoczął się o godzinie 15:45. Grupa atakująca liczyła około 220 osób z dwóch szwadronów
3 Pułku Ułanów 1 Warszawskiej Samodzielnej Brygady Kawalerii i wspierających ich ogniem dwóch baterii z 4 Dywizjonu Artylerii Konnej. Kawalerzyści
wykorzystując niewielki jar przedostali się w rejon, w którym znajdowąły się polskie czołgi i stamtąd poprowadzili już bezpośrednią szarżę. Minęli
czołgi i uderzyli z zaskoczenia na Niemców. Porucznik Starak wspominał:
"Strzeliła w górę czerwona rakieta. Padła komenda 'lance, szable
w dłoń'. [to była tylko taka ustalona forma rozkazu, w rzeczywistości ułani lanc nie mieli, ale szable - owszem]
Rozwinięte w linie plutony
wyskoczyły z lasu. Cwałem doszliśmy do toru kolejowego, przeskoczyliśmy przezeń, przejechaliśmy się po szachownicy grenadierów, którzy niszczyli
nam pancerfaustami czołgi" W szeregach niemieckich wybuchła panika, żołnierze rzucili się do ucieczki w kierunku Borujska, a uwolniona od
ostrego ostrzału polska piechota poderwała się do kolejnego ataku przy wsparciu czołgów. Większość Niemców na wysunietych stanowiskach poległa,
a ułani kontynuowali szarżę i już wspólnie z czołgami i piechotą, zaatakowali wieś. Po zaciętej walce konnej i na bagnety zdobyto Borujsko przy
małych stratach własnych. Poległo zaledwie 7 ułanów, a 10 było rannych - to liczba znikoma w porównaniu np. z jednoczesnymi stratami 2 Dywizji
Piechoty (124 zabitych, 254 rannych). Niemcy stracili ponad 500 zabitych, do niewoli dostało się zaledwie 50 ocalałych niemieckich żołnierzy.
Zbigniew Starak mówił:
"Prawie bez strat zaatakowaliśmy okopy przeciwnika, z których pryskali jak myszy spod miotły wystraszeni żołnierze
niemieccy, porzucając broń. Cięliśmy i dalej. Tuż przed Borujskiem dopadliśmy jaru, który przylegał prawie do samej wsi. Spieszyliśmy się
i ruszyliśmy do ataku w kierunku kościoła." Zbigniew Flisowski wspominał:
"Plutony pędziły teraz prawie w jednej linii cwałem. Zdzierałem
sobie gardło, poprawiając szyki. Wspaniały to był widok ta rwąca fakla naszego natarcia. Minęliśmy nasza piechotę, minęliśmy czołgi. O czym się
myśli w takiej chwili? Tylko o jednym dorwać się do wroga. Przeskoczyliśmy przez wnęki pancerfaustników, konie brały rowy, kto się wychylił lub
uciekał, dostawał szablą. Niektórzy ta bitwę porównują do znanych historycznych szarż pod Orszą, Kircholmem, Chocimiem, Wiedniem, czy
Samosierrą. Co jednak ciekawe, "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". Nie da się ukryć, że wiele źródeł opisuje tę bitwę w mniej więcej
takim duchu:
"Gdy wydawało się, że natarcie się załamie, do akcji wkroczyła kawaleria. (...) Wydawałoby się przestarzała formacja, jaką bez
wątpienia w 1945 roku była kawaleria, znakomicie odnalazła się na polu bitwy pod Borujskiem. Nieuchwytni dla pancerfaustów kawalerzyści wściekle
zaatakowali, wywołując panikę przeciwnika. Niemcy w pośpiechu opuszczali stanowiska, co wykorzystała piechota i czołgi, ponawiając natarcie.
W tym czasie kawalerzyści dotarli już do niemieckich okopów, które szybko opustoszały." - zauważając jednak przy tym, że szarża zatrzymała
się przed samym Borujskiem z powodów taktycznych, a wieś atakowano już w szyku pieszym." A niektóre pozycje sam atak opisują w sposób zgoła
odmienny, umniejszając rolę kawalerii. Część (na szczęście niewielka) publikacji podaje, że
"Piechota i czołgi z desantem na pancerzach
nacierały od czoła, na tyły zgrupowania niemieckiego skierowano dwa wzmocnione szwadrony ułanów. Gdy czołgi wdarły się do Borujska, Niemcy
rozpoczęli odwrót. Wówczas (dopiero wówczas !)
do akcji wkroczyła polska kawaleria. Początkowo kłusem, a później pełnym galopem, ułani
runęli na zaskoczonych Niemców." Innymi słowy ułani po prostu dorżnęli wroga w już zdobytym przez piechotę i pancerniaków Borujsku. Jak było
naprawdę ? Hmm... Nie do końca wiadomo i pewnie nie będziemy mieć już nigdy 100% pewności. Inne jednak pytania wydają się tu zdecydowanie ważniejsze:
jak to się stało, że to ułani odnieśli sukces tam, gdzie od wielu dni bezskutecznie próbowała działać piechota wsparta czołgami i artylerią ?
Dlaczego szarżowano wprost na wroga ? Przecież karabiny maszyowe były do tego stopnia skuteczną bronią, że nawet przedwojenne regulaminy wojskowe
zabraniały bezpośrednich szarż na pojedynczy punkt ognia maszynowego (były one dopuszczane tylko w nielicznych przypadkach, np. w ataku na
zaskoczoną, biwakującą piechotę przeciwnika). Fakt, konie szybko biegną, ale po prostej, a nie zakosami no i są duże, więc dla karabinów
stanowiłyby łatwy cel - przekonali się o tym 19.09.1939 zgrupowanie 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich i części 9 Pułku Ułanów Małopolskich, gdy
w starciu pod Wólką Węglową dostali się pod ogień karabinów maszynowych i czołgów, w efekcie czego z ok. 1000 żołnierzy poległo 105, a 100
zostało rannych. Ułani pod Borujskiem powinni byli zostać wręcz przetrzebieni, tymczasem udało im się - ale jak ? Skoro szarża w wykonaniu
doświadczonych i wyszkolonych, wywodzących się z II Rzeczypospolitej kawalerzystów polskich była tak udana, czemu nie stosowano tej taktyki
we wrześniu 1939 roku, gdy ułani walczyli przede wszystkim pieszo, koni używając prawie wyłącznie do przemieszczania się i transportu
wyposażenia ?
Sama szarża z całą pewnością nie miała być frontalnym atakiem na przeciwnika, lecz na wojsko wcześniej rozbite i wycofujące się. Niemcy mogli
być, owszem zmęczeni dotychczasowymi walkami, ale rozbici w momencie ataku ułanów na pewno nie byli. Zapewne mogli spanikować na widok szybko
nadciągającej kawalerii (dodatkowo biorąc zapewne Polaków za Kozaków, których bardziej się obawiali), ale to nie tłumaczy, dlaczego dotąd
dobrze i dzielnie (co by nie mówić) broniący się żołnierze zachowali się w tak skrajnie odmienny sposób i po prostu... dali się pokonać !
Ciekawą i rzetelną próbę wyjaśnienia podjął Jarosław Leszczełowski na stronie http://historia.miroslawiec.org. Zwrócił uwagę, że gdy ostatni,
atak piechoty ruszył, Niemcy zgodnie z wcześniej stosowaną taktyką próbowali "położyć" piechotę i dobijać nie osłonione czołgi. Ponieważ
jednak tym razem armia polska nacierała w dużo silniejszym składzie, rzucając do boju niemal wszystkie swoje siły na zasadzie "wóz, albo przewóz",
Niemcy tak dalece zangażowali się w realizowanie swojej taktyki obronnej, skierowanej przeciw piechocie i czołgom, że po prostu zupełnie nie
zwrócili uwagi na trzymające się nieco z tyłu dwa szwadrony kawalerii. A nawet, jeśli uwagę zwrócili, to po prostu te szwadrony zlekceważyli.
To pozwoliło kawalerzystom zbliżyć się do linii niemieckich na bardzo niewielką odległość, w czym także pomogła osłona dymna, powstała w związku
z zapaleniem się jednego z trafionych polskich czołgów. Gdyby w tamtym momencie Niemcy przenieśli choć na chwilę ogień karabinów na ułanów, wtedy
najprawdopodobniej doszłoby po prostu do wielkiej rzezi - jednak szczęście sprzyjało, kawalerzystom udało się uniknąć ognia w zasadzie całkowicie.
Rozpoczęli błyskawiczną i tak naprawdę krótkotrwałą szarżę, rozpoczętą z bliska. Tylko dzięki temu straty był niskie, bo przeciwnik po prostu
już nie zdążył zareagować. Ułani przeprowadzili nagły, szybki atak z szablami na żołnierzy z pancerfaustami i przeskoczyli pierwszą linię okopów
niemieckich przy szosie do wsi. Całość walk była też dobrze koordynowana przez zastępcę dowódcy armii do spraw liniowych, generała Marka Karakoza,
który mając doskonały przegląd sytuacji ze swego punktu obserwacyjnego mógł natychmiast poderwać niezagrożone już w tak dużym stopniu czołgi
i piechotę do dalszej walki. Ten niespodziewany zwrot akcji rzeczywiście mógł spowodować odwrót Niemców z przedpola w kierunku wsi. Natomiast
kawaleria zakończyła atak i ukryła się w jarach po wschodniej stronie Borujska. Tam ułani zsiedli z koni i ruszyli do dalszej walki już pieszo.
Taki przebieg zdarzeń poniekąd znajduje potwierdzenie we wspomnieniach podporucznika Staraka, który szczegółowo opisuje ciężkie walki piesze
swoich żołnierzy w samej wsi, natomiast wcześniejszą szarżę - w kilku zaledwie zdaniach, jako niemalże epizod mniejszej wagi. Także sam pan
Flisowski pisał, że po prostu "ostrym galopem doszli do toru kolejowego, wyminęli gniazda rannych i przeskoczyli przezeń, rów między torem
a szosą pokonali w pełnym galopie (...) i prawie bez strat zaatakowali okopy przeciwnika, z których pryskali jak myszy spod miotły wystraszeni
żołnierze niemieccy, porzucając broń.", a dalszą jazdę kwituje słowami:
"Cięliśmy i dalej. Tuż przed Borujskiem dopadliśmy jaru, który
przylegał prawie do samej wsi. Spieszyliśmy się i ruszyliśmy do ataku w kierunku kościoła. ? Ileż zatem mógł trwać sam bieg koni od chwili
poderwania ich do galopu ? Zapewne był to dystans kilkuset metrów, może kilometra, zatem został pokonany w dosłownie kilka chwil, powiedzmy:
w minutę ? Cóż, nie była to prawdziwa bitwa kawaleryjska. W żaden jednak sposób nie umniejsza to faktu, że zwycięstwo było możliwe tylko dzięki
naszym ułanom.
Później 1 Samodzielna Warszawska Brygada Kawalerii kontynuowała swój szlak bojowy. brała udział w uroczystości zaślubin Polski z Bałtykiem
w Mrzeżynie, walczyła także na północnych przedmieściach Berlina. Istniała do lutego roku 1947, kiedy wraz z innymi jednostkami kawaleryjskimi
została rozwiązana. Do 1948 roku istniał jeszcze tylko wydzielony z niej, 100-osobowy szwadron reprezentacyjny ówczesnego prezydenta RP,
Bolesława Bieruta. Szwadron został formalnie stworzony decyzją marszałka Michała Roli-Żymierskiego, który polecił wybrać "100 ludzi dobrze
wyszkolonych oraz 100 koni jednakowej maści i dobrej kondycji i skierować ich do 4-go Baonu Ochrony, gdzie zostanie sformowany Reprezentacyjny
Szwadron Ułanów". Jednostka liczyła w sumie 107 ludzi oraz 107 koni wierzchowych i składała się z dowódcy szwadronu, zastępcy dowódcy, czterech
dowódców plutonów, wachmistrza-szefa, trzech trębaczy i czterech plutonów liniowych oraz plutonu gospodarczego. Kawalerzystów wyposażono
w lance z biało-czerwonymi proporczykami, karabiny Mosin wz 44 z łamanym bagnetem, szable wzoru radzieckiego i umundurowanie kroju
międzywojennego z okrgłymi czapkami typu szwoleżerskiego z charakterystycznym amarantowym otokiem. Koni wierzchowych było 130, dobierając je
"celowano" w kasztany z białymi tylnymi pęcinami i gwiazdą na czole, a tylko 3 konie przeznaczone dla trębaczy były szpakami. Szwadron
korzystał z klasycznych siodeł typu polskiego wz 1936. 5 lutego 1947 r. szwadron eskortował Bieruta z Belwederu do Sejmu, prezydent miał
złożyć przysięgę. Uczestniczył także w pogrzebie generała Karola świerczewskiego oraz eskortował przywódcę Jugosławii, marszałka Józefa
Broz-Tito w czasie jego pobytu w Warszawie. Funkcje reprezentacyjne pełnił do 15 lipca 1948 r., kiedy to został formalnie (a praktycznie -
dopiero na początku 1949 r.)
Porucznik Zbigniew Starak został uhonorowany uwiecznieniem na odsłoniętym w 1994 roku w Warszawie pomniku Tysiąclecia Jazdy Polskiej
(osobiście pozował do rzeźby ułana).
Natomiast samo miejsce niestety nie doczekało się należnej oprawy. Dziś Żeńsko/Borujsko to zaledwie przysiółek - w 2007 roku mieszkało tam
tylko 155 osób. Wystarczy skorzystać z Google Maps, by zobaczyć, że wieś "kiepsko stoi": na podmokłych terenach stoją stare, w sporej części
opustoszałe domy, niektóre noszące gdzieniegdzie jeszcze ślady walk. Do tego kilka post-pegieerowskich, jednopiętrowych "familioków",
zniszczony i nie remontowany od dziesięcioleci kościół oraz zapomniany cmentarz ewangelicki. Nikt się tym jakby nie patrzeć historycznym
miejscem nie zajmuje, nie mówiąc o tym, że nikt nawet nie pomyślał, by je wypromować i w oparciu o rozmaite znaleziska nie próbować stworzyć
jakiejś ekspozycji, przy okazji rozwijając samą wieś. Owszem, jest wprawdzie w pobliskum Mirosławcu Muzeum Walk o Wał Pomorski, otwarte
w połowie lat 80-tych XX w., ale jest skromne - ma zaledwie 2 sale, z czego tylko jedna poświęcona jest II wojnie światowej, a "śladów
końskich" w niej praktycznie nie widać. A przecież choć Borujsko/Żeńsko to tylko jedno z wielu miejsc bitewnych, to jednak w jakimś sensie
szczególne i warte lepszej opieki konserwatorskiej... Miejscowi ponoć opowiadają, że i dziś da się tu wykopać sporo wojennego żelastwa,
a i kości tak ludzi, jak i koni się trafiają. Gdyby nie mała tablica pamiątkowa, umieszczona na przydrożnym kamieniu, mało kto by wiedział,
co tu się wydarzyło. Ba, ale i sama tablica woła o pomstę do nieba - wykonana chyba przez lokalnego grabarza, z enigmatycznym napisem,
w dodatku tak skutecznie obrośnięta jakimiś samosiejkami, że przechodząc tuż obok można jej nie zauważyć. Toż dąb papieski w Mirosławcu
ma (nie wiedzieć czemu !) większą i ładniejszą tablicę pamiątkową, niż ci, którzy oddali życie pod Borujskiem !...
No i wreszcie trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jedno: ta tablica jest inna, niż ta ustawiona w 1965 roku. Na obecnej napis jest, jak widać,
bardzo lakoniczny, na tamtej dawniejszej głosił:
***
Ułanom 1 Warszawskiej Brygady Kawalerii Pierwszej Armii Wojska Polskiego
W dniu 1 marca 1945 r. 1 Warszawska Brygada Kawalerii
współdziałając z czołgistami 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte,
ostatnią brawurową szarżą w dziejach polskiej kawalerii przełamała tu opór wroga
i zdobyła Borujsko.
Polegli w tej szarży:
plutonowy Roman Jakubowski,
kapral Władysław Stefaniszyn,
st. ułan Jan Dzieniak,
ułan Gabriel Kalko,
ułan Cezary Kandak,
ułan Bolesław Sanpel
Cześć ich pamięci!
Społeczeństwo Ziemi Koszalińskiej
***
I komu to, taka mać, przeszkadzało ?...
Zródła:
http://polska-zbrojna.pl/home/articleshow/12341?t=Grupa-Borujsko-Szacunek-dla-bohaterow
http://nowahistoria.interia.pl/kartka-z-kalendarza/news-1-marca-1945-r-szarza-pod-borujskiem,nId,2154257
http://tojuzbylo.pl/wiadomosc/bitwa-o-borujsk-ostatnia-szarza-polskiej-kawalerii
https://pl.wikipedia.org/wiki/Szar%C5%BCa_pod_Borujskiem
http://dzieje.pl/aktualnosci/70-lat-temu-pod-borujskiem-ostatnia-szarza-polskiej-kawalerii
http://www.dws.org.pl/viewtopic.php?f=83&t=123250
http://odkrywca.pl/pokaz_watek.php?id=132891
http://historia.miroslawiec.org/zagadka-ostatniej-szarzy-borujsko-1945-cz-i/
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1512446,1,kawaleria-walczyla-pieszo.read
Edward Kospath-Pawłowski, Stefan Pataj, Maciej Szczurowski Hej, hej ułani: z dziejów 1 Warszawskiej Brygady (Dywizji) Kawalerii", Agencja Wydawnicza "Egros", Warszawa 1996