Deregulacja kontra PZJ




czyli: o tym, jak Związek stara się chronić swoje interesy

26.05.2013


Na stronie internetowej PZJ niedawno ukazał się taki oto komunikat:

"Deregulacja zawodów nabiera tempa. Jutro prace nad ustawą zakończy Senat. Jednocześnie coraz poważniejsze wyzwania stawia przed nami już nie tylko rozwijający się sport jeździecki, ale także coraz dynamiczniej rosnące jeździectwo powszechne, rekreacyjne i turystyczne, stanowiące przedsionek do sportu wyczynowego.

Na rynku funkcjonuje wiele osób z uprawnieniami instruktorskimi nauczających jazdy konnej nie mających wystarczających ku temu kwalifikacji. Z drugiej strony jest wiele osób o ogromnej wiedzy szkoleniowej nie posiadających żadnych uprawnień formalnych. Nowi entuzjaści jeździectwa są więc często szkoleni niepoprawnie, niekiedy nawet bez zachowania standardów bezpieczeństwa. Wszystko zależy od przypadku - na kogo trafimy poszukując kontaktu z jeździectwem. Nowa sytuacja prawna stwarza nam możliwość uporządkowania tej sytuacji. Musimy w szybkim tempie opracować kanon szkolenia podstawowego, według którego prowadzona będzie nauka jazdy konnej. Musimy też opracować kanony wprowadzania i szkolenia adeptów jeździectwa sportowego do poszczególnych konkurencji jeździeckich. (...) Równie pilnie musimy opracować i wdrożyć nowy, PZJ-towski system szkolenia, weryfikacji i podnoszenia kwalifikacji kadr instruktorsko-trenerskich oraz systemu jeździeckich stopni szkoleniowych wraz z wymogami i drogą ich nabywania.

System musi stwarzać możliwość prostego nabycia naszych uprawnień, jeśli ktoś posiada odpowiednie umiejętności i niedrogiego, niekłopotliwego uzupełnienia wiedzy, jeśli czyjeś kompetencje są niewystarczające. Będziemy za pomocą naszego nowego, opracowywanego obecnie portalu, a także za pośrednictwem współpracujących z nami mediów rekomendować naukę jazdy prowadzoną WYŁąCZNIE przez instruktorów i trenerów o kompetencjach zweryfikowanych przez PZJ, a jednocześnie przestrzegać przed ryzykiem wiążącym się z korzystania z instruktorów nie znajdujących się na naszej liście."


Dla potrzeb przygotowania realizacji powyższych celów Zarząd PZJ 15 maja powołał Zespół Szkoleniowy. W jego skład wchodzi wiele bardzo znanych nazwisk, m.in. Beata Stremler, Andrzej Salacki, Paweł Spisak, Krzysztof Ludwiczak i inni. Przewodniczący zespołu, pan Hubert Szaszkiewicz zaapelował "do wszystkich szkoleniowców o pomoc i wsparcie w realizacji zadań, które zostaną dokładnie nakreślone przez nowo powołany zespół. Głównym celem będzie ujednolicenie systemu nauczania i wprowadzanie go przez wszystkich pracujących instruktorów i trenerów. Wiem, że to zadanie trudne ale najwyższy czas abyśmy zaczęli mówić i uczyć tym samym językiem."

Co prawda, to prawda: jazdy konnej uczą bardzo często ludzie nie mający wystarczających ku temu kwalifikacji. Tylko... skąd się oni wzięli ? Kto stworzył w przeszłości taki system, który tym ludziom pozwała do dziś funkcjonować w charakterze trenerów i instruktorów ? Pytanie jest retoryczne. Dziś ta sama instytucja po raz pierwszy w swej historii przyznaje otwartym tekstem, że źle się dzieje i że coś z tym trza by zrobić. Niejeden koniarz cieszy się więc, widząc tu początek z dawna oczekiwanych reform w związku. Czy słusznie ? Osobiście widzę coś wręcz przeciwnego: próbę tworzenia kolejnego systemu certyfikacji, uzupełniającego rodzimy system odznak jeździeckich. Przypomnijmy: odznaki miały ujednolicić system szkoleniowy i podnieść jego jakość, tymczasem okazało się, że to tylko świetny biznes, nic poza tym, że z rekreacji zrobiono kulawą imitację sportu, którą wprawdzie łatwo trafić do niezdrowych ambicji wielu dzieciaków, ale która - patrząc z perspektywy kilku ostatnich lat - nie przekłada się w żaden istotny sposób na ich umiejętności, za to podnosi koszty szkolenia i uzależnia starty w zawodach od "dobrowolnego" poniesienia tych kosztów. A teraz PZJ wziął się za kolejną grupę ludzi związanych z jazdą konną - więc to może budzić obawę. Obawie jednocześnie towarzyszy pewien niesmak, bo przecież takim oświadczeniem Związek neguje kwalifikacje m.in. wielu przez tenże Związek wyszkolonych w przeszłości instruktorów. A niesmak zmienia się w oburzenie na stwierdzenie, że PZJ będzie "przestrzegać przed ryzykiem" trenowania u instruktorów spoza związkowego grona... Jakim prawem ktoś zakłada, a priori, że trener spoza związku z pewnością jest gorszy od związkowego ?!



Zdaje się podobnego zdania jest nasz rząd. W odpowiedzi na interpelację nr 3302 pani poseł Małgorzaty Niemczyk w sprawie dostępu do zawodów trenera I i II klasy, trenera klasy mistrzowskiej oraz instruktora sportu podsekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości poinformował, że "Projektowana deregulacja uchyla wymogi kwalifikacyjne dotyczące zawodów trenera i instruktora sportu. Ustanowienie barier wykonywania zawodu trenera oraz instruktora sportu na podstawie obowiązujących obecnie przepisów ustawy o sporcie nie spełnia kryterium ochrony interesu publicznego. Jest natomiast ograniczeniem konkurencji i zbędnym utrudnieniem dla kandydatów do tych zawodów. Deregulacja zawodów trenera i instruktora sportu prowadzi do otwarcia rynku tych usług dla osób, które posiadają niezbędne kwalifikacje (np. uzyskane w czasie własnej kariery zawodniczej) do wykonywania zadań trenera lub instruktora sportu, bez konieczności odbywania właściwych przedmiotowo szkoleń." Innymi słowy rząd uważa, że trenerami mają być nie posiadacze papierków nadanych w wyniku istnienia jakiegoś tam programu opracowanego przez PZJ, a przez praktyków, posiadających prócz chęci i wiedzy także doświadczenie. Czy jednak to słuszne podejście ? Wiadomo, że trener to nie tylko praktyka i wiedza z danej dziedziny sportu. To także wiedza z dziedzin nieco luźniej powiązanych, umiejętność przekazywania informacji. Tymczasem wiele osób skarży się, że trenerzy opierający swoją pracę tylko na tym, że sami niegdyś startowali, często szkolą byle jak, mając przed oczyma przede wszystkim kasę i szybki sukces za wszelką cenę. W powszechnym odbiorze przekazują nierzadko swoim wychowankom nie tyle umiejętności, co cwaniactwo i brak sportowych norm moralnych.

Czy deregulacja zda egzamin, czy wpłynie na poprawę sytuacji w sporcie - zobaczymy za kilka lat. Problemem natomiast jest to, że szanownemu Związkowi chyba pomyliła się deregulacja z regulacją. PZJ najwyraźniej szuka sposobu na ochronę własnych interesów przez blokowanie rozwoju wolnego rynku szkoleniowego. Bo dziś wielu czynnych zawodników to ludzie wykształceni i mający wystarczająco wiele praktyki, by móc uczyć innych i to oni w świetle deregulacji stają się solą w związkowym oku. Czy im potrzebny jest nowy, PZJ-owski system szkoleń kadr trenersko- instruktorskich ? Nie jestem przekonany. Owszem, PZJ powinien stwarzać możliwości podwyższania kwalifikacji, organizowac kursy, seminaria, konsultacje z Wielkimi Jeździeckiego Swiata, ale jako opcję dla chętnych, a nie jako kolejną papierkologię i przymus, dziwnym trafem powiązany z kolejnymi, ponoć "niedrogimi" opłatami. O trenerze świadczyć mają wyniki jego uczniów, a tych nie będzie, jeśli trener nie będzie dbał o swój rozwój. Mądry trener patrząc na taką całkiem nieobligatoryjną i wolnorynkową ofertę PZJ skorzystałby zapewne chętnie z takich form rozwoju, które mu będą w danej chwili potrzebne do pracy. Jeżeli uzna, że czas poznać nowe metody treningowe, sam zapisze się na stosowny kurs. Jeśli będzie potrzebował podwalin z pedagogiki, zaliczy na ochotnika stosowne seminarium. Ale na kolejny, odgórnie narzucony, sztuczny system zapewnie chętnie nasikałby rzadkim moczem, a cennika użył w charakterze papieru toaletowego. Tak zrobiłby, gdyby mógł tak zrobić bez narażania się "działaczom".

Rozumnego jeźdźca nie interesuje czy trener X swój warsztat zawdzięcza własnej karierze hippicznej, czy rozlicznym Jedynym Słusznym Autoryzowanym Szkoleniom Pod Wezwaniem Swiętego Pezetjotu, czy może sam w młodości uprawiał tylko bieg do tramwaju i bierki korespondencyjne, a jazdy konnej zaczął uczyć dopiero później, zaliczywszy jakiś "kurs korespondencyjny dla opornych". Zawsze mówię, że przecież Adam Małysz największe sukcesy odniósł pod okiem Apoloniusza Tajnera, który sam nie był stricte skoczkiem, lecz kombinatorem norweskim, który sam sukcesów miary Małysza nie odniósł, a i w życiu zajmował się m.in. prowadzeniem sklepu z obuwiem. Rozumny jeździec trenera zatem wybierze sobie rozumnie i nie na podstawie jego kolekcji papierków uprawniających do zawodu. Ale... Ale jednak jednak nie sposób zauważyć, że jest i druga strona medalu: są całe rzesze neofitów, którzy stawiając pierwsze kroki czy to w rekreacji, czy w sporcie, nie mają "z definicji" podstaw do tego, by np. patrząc na przebieg czyjejś, lub swojej własnej sesji treningowej sensownie oceniać kwalifikacje trenera, czy instruktora. Dla takich ludzi wprowadzenie nowego, sensownego systemu kwalifikacji trenerskich wydaje się faktycznie potrzebne. Rzecz jednak w tym, że moim zdaniem Związkowi znów wcale nie o dobro jeźdźców ani sportu chodzi. Dowód ? Oto niedawna wypowiedź prezesa: "Zamierzamy również stworzyć system zarabiania pieniędzy na sport wyczynowy na rynku jeździectwa powszechnego. Jeśli sobie wyobrazimy możliwości, jakie to otwiera, to zrozumiemy, że musimy podjąć się tej pracy." Czy trzeba coś jeszcze dodawać, by mieć jasność, o co chodzi ? Troska o stan jeździectwa jest tylko pretekstem do zdzierania kasy z ludzi - także tych, którzy na Związek póki co wypinają się szerokim gestem, a którzy przecież stanowią większość. Bardzo zgrabnie to ujął jeden z internautów: "Lis już nie tylko krąży wokół kurnika, on już próbuje wepchnąć tam i japę i łapę, a niedługo będzie chciał dyktować kto, co i jak ma we własnym kurniku hodować i zbierać podatek od każdego rekreacyjnego ogona, czy jazdy." I być może niedługo wszyscy jeźdźcy, sportowcy i rekreanci, będą zmuszeni do brania udział w tym cyrku, bo po prostu nie będą mieli alternatywy; to tylko kwestia siły przebicia lobby PZJ-owskiego w sejmowych kuluarach. I nie ma co też usprawiedliwiać pazerności PZJ-u wyższymi celami. Wiadomo: aby zarobić trzeba wpierw włożyć. Aby mieć sukcesy, trzeba najpierw zainwestować, zwłaszcza w młodzież i w promocję dyscypliny. Tylko że od inwestowania jest Ministerstwo Sportu i jego budżet, więc dlaczego znów sięga się do kieszeni ludzi nie chcących mieć z tym niczego wspólnego ? I dlaczego robi to organ de facto chyba do takich działań monopolistyczno-fiskalnych nie do końca uprawniony ?...

A przy okazji jeszcze inny aspekt sprawy:

Metod nauczania jest wiele, a naprawdę dobry trener swojemu zawodnikowi dobierze ją indywidualnie do jego potrzeb i możliwości. Są metody lepsze, są gorsze, weryfikuje je doskonale rywalizacja sportowa oraz wolny rynek. Tymczasem PZJ chce je ujednolicić, tworząc "jedyną słuszną po linii i na bazie" szkołę trenerską pod chwytliwym hasełkiem Polskiej Szkoły Jeździectwa. Bzdura ! Polska Szkoła Jeździecka skończyła się wraz z 20-leciem międzywojennym, ostatnie jej echa pobrzmiewały jeszcze trochę w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku, po czym wzięły i zdechły. Z czego ją odbudować w tym niezwykłym, jakże oryginalnym, patriotycznym kształcie ? Toż nawet w kraju Łukaszenki wiedzą, że z pustego to i Salomon nie naleje, więc do trenowania sprowadzono tam pana Sloothaka - a my, Polacy, oczywiście jesteśmy "debeściaki" i robimy to po swojemu. Czytaj: jak zawsze od d...py strony...



Zródła:

www.pzj.pl
dyskusje na forach jeździeckich