Ciężka jest praca drwala...
Niedawno trafiłem przypadkiem na szereg ciekawych zdjęć zamieszczonych w archiwach sieciowych Minnesota Historical Society.
Były to stare fotografie z przełomu XIX i XX wieku (czyli ponad stuletnie), przedstawiające pracę amerykańskich drwali zimą.
Praca rzecz jasna odbywała się z użyciem koni, jako, że w owych czasach samochody dopiero zaczynały się pojawiać. Do
transportu drewna wykorzystywano wówczas konie zaprzężone w sanie lub włóki, zaprzęgi dostarczały zaopatrzenie, stanowiły
łączność ze światem a miejscami w lesie, gdzie prowadzono wyręb. Konie siłą swoich mięśni napędzały też niektóre
maszyny.
Nic w tym wszystkim nie byłoby dziwnego, gdyby nie owe niezwykłe zdjęcia, których kilka pozwolę sobie tu pokazać, a które
lepiej niż jakiekolwiek słowa mówią, jak ciężka to była dla koni praca. Popatrzcie na zdjęcie: czterometrowej długości pnie
ładowane w czasem nawet niemal 5-metrowej wysokości stos, umieszczony na płozach - to robi imponujące wrażenie !
Ciężar tego ładunku był ogromny tym bardziej, że przecież było to
świeżo ścięte, mokre, a więc ciężkie drewno ! Z tą masą zmagały się zaprzęgi czterokonne, ale żeby w ogóle dało się ten stos
pni ruszyć z miejsca, trzeba było siły 6 zwierząt. Wiadomo: tarcie statyczne (to, które występuje między nieruchomymi
obiektami) jest większe od kinetycznego (tego, które występuje między nimi w ruchu), każdy wie, że najtrudniej jest popchnąć
np. ciężką skrzynię, ale jak już się ją z miejsca ruszy, to potem jakoś to idzie... Dlatego czterokonny zaprzęg musiał być
wspomożony przez dopięcie dodatkowej pary koni. Po rozpoczęciu jazdy ta dodatkowa para była wypinana, a pozostała czwórka musiała
sobie dawać radę we własnym zakresie. Konie zwykle nie musiały ciągnąć ładunku zbyt daleko - około mili, czy dwóch. Jednak mimo
to ogromnym zmartwieniem woźniców było zawsze ryzyko zatrzymania się lub utknięcia nawet na tak krótkim dystansie. Zaprzęg
musiał stale posuwać się naprzód bez względu na to, jakie po drodze napotkał trudności. Gdyby się zatrzymał, raczej nie byłby
w stanie samodzielnie ruszyć ponownie nawet na dobrym gruncie - a co dopiero mówić o ryzyku zakopania się w piasku lub
ugrzęźnięcia w błocie ?...
Dodatkowe konie nazywano "starterami". Przywiązywano je do zaprzęgu liną. Były dobrze wyszkolone i starały się jak najlepiej
wspomóc swoich towarzyszy. Gdy zaprzęg już ruszył, idący obok człowiek wypinał je, a woźnica dopiero wtedy mógł stanąć na dyszlu,
by kierować końmi. Woźnica nie siadał na szczycie stosu. Musiał być blisko koni, by jak najlepiej kierować zaprzęgiem,
nie śmiał też opuszczać sań i iść obok. Nie robł tego także dlatego, że zimą mrozy były trzaskające i takie spacery mogły
zakończyć się odmrożeniami stóp.
Tam, gdzie to było możliwe, ciągniono sanie po gładkich powierzchniach zamarzniętych rzek i jezior.
Bywało jednakże, że kończyło się to tak:...
W cieplejszych porach także wykorzystywano sanie do transportu drewna.
Drewno po ścięciu często przewożono nad brzegi rzeki i spławiano z jej biegiem - był to najtańszy sposób jego transportu.
Tam, gdzie to było możliwe i opłacalne, budowano linie kolejowe. Ale i tam nie dało się obejść bez koni. Przywiezione na
saniach pnie trzeba było podnieść i załadować na wagony - a maszyny silnikowe nie były wtedy w powszechnym użytku...
Używano więc prostych dźwigów, których siłą napędową była para bardzo ciężkich koni pociągowych. To musiały być bardzo silne
zwierzęta - wiele od ich siły zależało, więc zawsze je bardzo dobrze karmiono.
Na komendę "Ahead !" (naprzód) podnosiły zapięte linami i łańcuchami przez woźnicę pnie ponad poziom wagonu lub ponad szczyt
już dotąd ułożonego stosu dzięki systemowi lin i bloków. Na komendę głosową "Hold'er" (trzymaj) konie stawały nieruchomo,
a stojący na szczycie wagonu człowiek (zwany "top-loader") przesuwał pień i zwalniał liny tak, że pień padał na odpowiednie
miejsce. Co ciekawe: top-loader w tym momencie rządził wszystkim i wszystkimi, był najważniejszą osobą, takim "pierwszym po
Bogu". Podczas ładowania pilnujący koni z ziemi woźnica musiał zachowac milczenie, a konie były tak wyszkolone, że w tym
momencie słuchały tylko komend top-loadera.
Na komendę "Huui" ("higher", wyżej) napinały liny i podnosiły ładunek nieco wyżej, umożliwiając przesunięcie, czy lepsze
ułożenie pnia. Na komendę "Down" (dół) kłoda była wypinana i opadała w wybrane miejsce, natomiast na komendę "Down easy" konie
cofały się i starały opuścić kłodę łagodnie. Gdy usłyszały, że po odpięciu pnia łańcuchy opadły na ziemię, zawracały w prawo
i same udawały się na swoje początkowe miejsce, gotowe do podźwignięcia następnego ciężaru. Jeśli nie zrobiły tego, top-loader
po prostu wydawał polecenie "Come back" (wróć). Rzadko to było potrzebne - o wiele częściej konie same z siebie wracały na
"pozycję wyjściową" i to nie tyle stępem, co czasem nawet kłusem !
Jak wspomniano woźnicy nie wolno było podczas załadunku wydawać komend - za całość odpowiedzialny był wyłącznie top-loader.
Jednak zdarzało się, że któryś z koni stawał się pod koniec dnia pracy tak zmęczony tym dźwiganiem, że przysypiał na stojąco.
Wówczas wożnica zwracał się do niego po imieniu, przerywając mu drzemkę.
W miejscach wycinki i składowania drewna działały też tartaki. Tu konie były używane do transportu obrobionego drewna.
Wbrew pozorom takie ładunki bywały dużo cięższe, niż przy zrywce. Bywało, że do takiego "pakietu" trzeba było zapinać
naprawdę sporą liczbę koni...
Zimą konie ciągnęły też proste, ciężkie, drewniane pługi do odśnieżania dróg.
Dostarczały też pracującym posiłków - tak, jak do dziś robią to np. wojskowe kuchnie polowe.
Jak widać Łatwego życia konie przy wycince nie miały. Na szczęście jednak zdjęcia, które z tamtych czasów przetrwały
aż do dziś pokazują, że ludzie cenili sobie je i świadomi ich ciężkiej pracy dbali o nie najlepiej, jak potrafili.
Zródła:
http://www.d.umn.edu/cla/faculty/troufs/Buffalo/PB39.html