Konikowe rolnictwo za Oceanem




czyli: jak się to robi(ło) w Ameryce

08.01.2011


Znalazłem właśnie ciekawy artykuł Williama Schillingera i Roberta Papendicka mówiący o tym, jakie były początki rolnictwa w stanach Washington i Oregon. Pierwsi farmerzy dotarli tam wraz z budowa kolei w latach 1860-1870. W czasach, gdy kolej już funcjonowała w pełni i pociągi kursowały regularnie, organizowano nawet specjalne "składy imigracyjne", transportujące za bardzo niewielką opłatą farmerów i cały ich dobytek: wozy, maszyny i zwierzęta. Początkowo osadnicy mieszkali w swoich krytych plandekami wozach konnych (dobrze man znanych z westernów) i namiotach, później w ziemiankach kopanych na stokach wzgórz i obudowywanych drewnem. Pierwszymi budowlami z prawdziwego zdarzenia, jakie wówczas wznoszono, nie były domy lecz stodoły - tak robiono przede wszystkim z uwagi na potrzebę zapewnienia należytej opieki koniom. Rodziny bowiem zazwyczaj miały i przywoziły ze sobą 1-2 konie lub muły.

Ziemia była wówczas własnością publiczną. Farmerzy-osadnicy mogli ją otrzymać np. poprzez złożenie pisemnego zgłoszenia, a następnie zamieszkanie na danym terenie i zbudowanie tam schronienia. Trzeba też było zajmować się zajętym przez siebie kawałkiem ziemi przez kolejne 5 lat (weteranom wojennym czas ten jeszcze skrócono do tylko 3 lat). Owo "zajmowanie się ziemią" oznaczało konieczność uprawiania roli i raz do roku zbierania plonów (czyli mniej więcej wymóg podobny do tego, jaki dziś obowiązuje osoby starające się o dopłaty z Unii Europejskiej). Opłata przy składaniu zgłoszenia wynosiła "aż" 15 dolarów. A jak ktoś bardzo nie chciał siac, orać i zbierać, to mógł po prostu zająć ziemię na 6 miesięcy, po czym ją wykupić za... 3 dolary 9 centów za hektar. Obiema tymi metodami można było otrzymać nawet do 65 ha (słownie: sześćdziesięciu pięciu hektarów) gruntu ! Dodatkowe 65 hektarów można było kupić zobowiązując się do obsadzenia 4 ha lasem i utrzymaniu tego lasu przez kolejnych 10 lat. Eeech, to były czasy... Za nieduże pieniądze można było mieć ziemi, ile dusza zapragnie. Dzięki takiej polityce około roku 1900 przeciętny farmer dysponował średnio 260 ha gruntu !

Jednak trzeba pamiętać, że np. te 15 dolarów w tamtych czasach dla wielu było małą fortuną, a wymagane utrzymanie rolne ziemi było bardzo ciężką harówką. Wielu ówczesnych osadników dysponowało tylko prymitywnymi narzędziami. Tymczasem ugory trzeba było oczyścić z krzaków, chwastów, traw, przeorać prostym, jednoskibowym pługiem, posiać ręcznie ziarno... Przy takich powierzchniach była to mordęga. Czasem praca była łatwiesza, jeśli farmer miał np. "zaawansowany technologicznie" pług wieloskibowy z okładnicami, ale taki pług stawiał wielki opór i zwykle musiał być ciągniony przez 8-12 koni - nie każdy tyle ich miał do dyspozycji. Ale w miarę zwiększania się stanu posiadania rolników bywało, że tworzono jeszcze liczniejsze zaprzęgi - na zdjęciu poniżej (rok 1924) widać zaprzęg 30-konny, który ciągnie 9-skibowy pług. Taki zaprzęg mógł przeorać dziennie nawet 10 hektarów !



Pierwsze plony były często niszczone przez gryzonie, w tamtych stronach często też trafiały się susze, mroźne zimy, wichry i burze pyłowe. Zbieranie plonów odbywało się ręcznie lub za pomocą maszyn napędzanych siłą końskich mięśni. Często zdarzało się, że zboża nie było czym młocić - magazynowano przez zimę całe snopy, w miarę potrzeby pozyskując z nich ziarno przez rozcieranie suchych kłosów w dłoniach. Jednak już w z początkiem lat 1800 większość farmerów zbierała pszenicę korzystając z pomysłowej, konnej kosiarki, co ciekawe: przez zwierzęta nie ciągnionej, lecz pchanej. Prototyp wyglądał tak:



Taka maszyna w bardziej zaawansowanej i rozbudowanej wersji jednorazowo zbierała od 3 do 6 metrów pokosu i przy największej szerokości cięcia musiała być pchana przez 6-8 koni. Potrafiła nawet podawać ścięte i niewymłócone zboże na wóz - łodygi były cięte przez poruszające się na systemie rolek i tłoków sierpy "przodka". Opadały na płócienny "taśmociąg", który wywoził je na "przyczepę".



Konnym wozem ścięte zboże było potem wiezione do stacjonarnej młocarni, napędzanej końmi (w ilości zwykle 12 sztuk). Konie jednak straciły swoją rolę napędową bardzo szybko. Zastąpił je silnik parowy. Było to o tyle sprytne rozwiązanie, że ogień pod silnikiem uzyskiwano paląc pozbawioną już ziarna słomę, nie trzeba było żadnego dodatkowego opału. Wymłócone ziarno ładowano do worków, które były zaszywane ręcznie i układane na ziemi - w każdym było ok. 55 kg ziarna. Dwóch mężczyzn było w stanie w ciągu dnia "obsłużyć" około 800 worków. Takie konno-parowe zbiory były nie lada wysiłkiem - nie tylko fizycznym, ale i logistycznym, wymagały bowiem zgranej współpracy nawet 30 osób ! Jednak większości indywidualnych rolników nie stać było na własne młocarnie i silniki parowe.



Takie żniwa były skomplikowane. Były też kosztowne, bo wymagały zatrudnienia robotników najemnych. Nic dziwnego więc, że myślano nad tym, by całą rzecz ułatwić - wymyślono kombajn, oczywiście konikowy ! Pierwsze egzemplarze pojawiły się w roku 1898 roku, a już w 1905 było ich całkiem sporo i zaczęły na poważnie zastępować stacjone młocarnie. Kombajny ciągnięte były przez od 27 do 34 koni (!) i zbierały pokos o szerokości od 3,5 do 6 m. Dzięki tym maszynom ekipa robotników mogła zostać zmniejszona do 4-7 osób: zwykle 2-4 do bezpośredniej obsługi urządzenia i 2-3 do prowadzenia koni (albo mułów). Były też i mniejsze modele - w latach 1906–1918 Idaho National Harvester Co. produkowała "minikombajn" o szerokości pokosu 2.4 m, który był pchany przez 8 koni i do obsługi wymagał tylko 2 osób: 1 powożącego i 1 zaszywającego worki. Konne kombajny szybko zmieniły się w konno-silnikowe: były ciągnione przez konie, ale napęd na elementy ruchome był brany z silnika. Dzięki temu liczba koni potrzebnych do pracy z takimi urządzeniami mogła być mniejsza o ok. 1/3. Takie hybrydy sprawiły, że już w roku 1920 młocarnie stacjonarne były uważane za urządzenia przestarzałe.



Wielokonne zaprzęgi nie były w owym czasie niczym niezwykłym. Wydaje się, że konie - mimo, że liczne i łatwo dostępne - nie były przeciążane pracą. Widać to na zdjęciu: wprawdzie wozy są mocno wyładowane zbożem (zwykle ładowano na każdy ok. 40 worków, czyli jakieś 2 tony, ale ciągnie je kilkanaście zwierząt. Trzeba jednak pamiętać, że przy takich dużych obszarach jazda mocno wyładowanymi, ciężkimi i powolnymi wozami po gruntowych drogach z pola do miejsca magazynowania zbiorów i z powrotem po kolejny ładunek mogła trwać nawet kilka dni. Bywało, że trzeba było pokonać 50 km - dlatego na niektórych farmach konie kursowały w te i z powrotem od żniw aż do Bożego Narodzenia, przewożąc ziarno !



Do lekkich prac, takich jak np. bronowanie, używano zdecydowanie mniej licznych zaprzęgów. Za pomoca bron niszczono chwasty i równano glebę. Uważano wówczas, że dobry farmer to taki, który swoje pola ma gładkie jak stół. Niestety po latach okazywało się, że zbyt intensywne bronowanie przyczyniało się do silnej erozji tamtejszej suchej i pylistej gleby...



Rozwój rolnictwa i maszyn był bardzo szybki. Zapotrzebowanie na konie początkowo bardzo rosło, by później gwałtownie spaść. Już na początku lat 30-tych powszechne stały się maszyny napędzane wyłącznie silnikami - w przeciągu kolejnych kilkunastu lat zastąpiły one konie niemal całkowicie. Powtórzmy: NIEMAL całkowicie. Bo nawet w tak uprzemysłowionym i zmechanizowanym kraju, jakim są dziś Stany Zjednoczone, nadal gdzieniegdzie kultywuje się tradycje prowadzenia upraw rolnych za pomocą koni.



Oczywiście nie na typowych, współczesnych farmach, bo opłacalnośc takiego procederu jest mała i nie daje zysków wystarczających na utrzymanie się rolników. Ale Stany to taki trochę dziwny kraj, gdzie sporo jest społeczności, żyjących "po dawnemu". Najbardziej znaną są Amisze. Jest to bardzo liczny (ok. 250.000 osób) odłam konserwatywnych protestantów, zamieszkujący głównie tereny rolnicze w pólnocno-wschodniej części kraju, tzn. stany: Pensylwania, Indiana i Ohio, a także Iowa i Missouri. Amisze są znani z bardzo rygorystycznego przestrzegania bardzo licznych (choć niepisanych) reguł tego, co im w życiu codziennym wolno, a co nie. Reguły te mówią, jakich przedmiotów wolno im używać, w jakie kolory się ubierać, jakie fryzury nosić itd. Zasady te mają swe korzenie w czasach przełomu XVII i XVIII wieku, więc nic dziwnego, że nie przystają do współczesnej cywilizacji. Amisze w większości nie korzystają m.in. z urządzeń elektrycznych, nie uznają telewizji, fotografii itd. Nie uznają też np. współczesnej medycyny. Uważają, że stoją ponad tymi przepisami prawa, które sprzeczne są z ich zasadami. Nie płacą obowiązkowych ubezpieczeń, ale też nie korzystają z żadnej formy świadczeń, do których zapewnienia zobowiązane jest państwo (np. nie biorą zasiłków dla bezrobotnych, ich dzieci nie uczą się w szkołach publicznych). W istocie stanowią państwo w państwie. Ich zasady, tak odmienne od tego, do czego przyzwyczajony jest każdy z nas powodują, że Amisze żyją w swoich odizolowanych wspólnotach, z konieczności tylko utrzymując kontakty z resztą świata. Zajmują się głównie pracą tradycyjną, szczególnie rolnictwem. A że nie uznają nowoczesnej techniki, więc w swej pracy na roli i do prac transportowych posługują się rzecz jasna inną siłą napędową: końmi. W niektórych miasteczkach często można spotkać proste, "pudełkowe" bryczki Amiszów:



Nie wszystkie odłamy Amiszów są aż tak konserwatywne. Niektórzy starają się pożenić jakoś rygory obyczajowe z wymogami współczesności. Na stronie "Vintage Tractor Digest" Don Voelker opisuje przykład farmy Amiszów, na której wykorzystuje się nasiona nowoczesnych, hybrydowych gatunków roślin, prace jednak wykonywane są prostymi maszynami, ciągnionymi przez konie.



Słowa "prostymi" też nie naeży traktować bardzo dosłownie - sa to maszyny sprzed pół wieku, niektóre nawet są zaopatrzone w niewielkie silniki, niemniej poruszają się zawsze ciągnione przez zwierzęta. Właściciel farmy, Nic Papenburg, ma 4 konie: klacze Queen i Donnę oraz dwa starsze, ponad 20-letnie wałachy: Boba i Billa, kóre mimo wieku nadal nieźle dają sobie radę przy pracy. Na zdjęciach ciągną stary "kombajn" do kukurydzy, model AVCO New Idea. Lokalny warsztat wykonał farmerowi prosty, nieresorowany "przodek", na którym zamontował zaczep, hamulec i mały, 20-konny, 2-cylindrowy silnik z przekładnią. Sinik napędza wałek odbioru mocy (jak w traktorze) z typową "traktrową" prędkością 540 obrotów na minutę.



Cała sztuka prowadzenia takiego zaprzęgu polega ba tym, by prowadzić konie idealnie wzdłuż rzędu łodyg - w przeciwnym razie łodygi nie będa ścinane, lecz zgniatane kołami, a kukurydza zamiast w zbiorniku, znajdzie się na ziemi. Pilnowanie samych koni oraz równe prowadzenie maszyny podczas jazdy na stojąco w podskakującym na nierównościach terenu "zaprzęgu" nie jest łatwym zajęciem, a i sama praca konikowymi maszynami to spory wysiłek. Tym większe słowa uznana należą się zatem tej oto pani:...







Zródła:

http://www.vintagetractordigest.com/blog/
http://www.old-print.com/cgi-bin/category.cgi?&category=search&query=^price.sql&q-1=31&q-2=2000&start=2870
https://www.agronomy.org/publications/aj/articles/100/Supplement_3/S-166