"Dwa w jednym"




czyli: z koniem na ryby !

05.07.2011


Konie aż do początków XX wieku były podstawową "siłą napędową" w wielu dziedzinach życia - to truizm często powtarzany przeze mnie na tej stronce. Nie inaczej zacznę i ten tekst, pokazujący ich dawne, z dzisiejszego punktu widzenia raczej nietypowe zastosowanie. Było o koniach pracujących w powozach, zaprzężonych do maszyn rolniczych, statków, a nawet szybowców - dziś o tym, jak je wykorzystywano w rybołówstwie. A wykorzystywano je od dawna - co widac np. na obrazie "Rybacy ze swymi końmi na plaży" - pracy z roku 1868, autorstwa Josepha Jodocusa Moerenhouta (1801-1874), belgijskiego malarza specjalizującego się w malowaniu koni i scen batalistycznych:





Do połowu na otwartych wodach (w morzach i jeziorach) ludzie wykorzystywali sieci jako metodę pozyskania większej ilości ryb. Na ogół były to sieci zastawne lub ciągnione. Zastawne "rozwieszano" w wodzie za pomocą pływaków i ciężarków - przybierały one postać długiej zapory, w którą po prostu wplątywały się ryby. Ciągnione były natomiast bardziej aktywną metodą połowu, który polegał na zarzuceniu lub rozciągnięciu takiej sieci w wodzie, a następnie jej wyciągnięciu wraz z zagarniętym łupem. Ciągnięto za boczne "skrzydła" sieci, zagarniając w ten sposób łup do centralnej części, tworzącej coś w rodzaju worka, zwanego matnią. W podobny sposób łapano nie tylko ryby, lecz także np. krewetki, ciągnąc sieć po dnie. Wyciąganie sieci wraz z zagarnietą do niej zawartością nie było lekką robotą, nic więc dziwnego, że zaangażowano do tej pracy "czterokopytną" pomoc.

Konikowe sieciowe połowy krewetek odbywały się przez wieki nad zatoką Morecambe Bay (akwen między Wielką Brytanią a Irlandią). Miejscowi rybacy z Flookburgh, Ulverston, Bardsea i innych nadbrzeżnych miasteczek łowili początkowo sieciami "ręcznymi", szerokości 3-6 stóp. Jednak w tych wodach częste są silne prądy, odejście od brzegu bywa ryzykowne - sieci zarzucano więc na głębszą wodę za pomocą długich tyczek. Wyciąganie sieci "pod prąd" też nie było łatwe, więc zaczęto do pracy angażować konie. Podczas połowów koń wchodził do wody i ciągnął wzdłuż brzegu sieć większej szerokości (ok. 10 stóp, czyli 3 metrów) Dodatkową zaletą było to, że jako silniejszy i cięższy koń mógł dotrzeć z siecią do głębszych partii morza, nie poddając się przy tym prądom morskim. O ile rybacy "łodziowi" zwykli łowić krewetki przez kilka godzin podczas pełnego przypływu, o tyle rybacy "konikowi" - w porze odpływu, gdy wody było mniej, a skorupiaki gromadziły się razem w większej liczbie - słowem, gdy praca była łatwiejsza no i efektywniejsza. Oczywiście z czasem konie zostały wyparte przez traktory, do których sieć przywiązywano na ok. 200-metrowych linach. Traktor był w stanie wjechać do wody na tą samą głębokość, jaka była dostępna dla konia, lecz przy tym mógł ciągnąć aż dwie, w dodatku większe (15-stopowe) sieci i to na dłuższym dystansie. Była to więc o wiele wydajniejsza metoda połowu.

Ale tradycja konikowych połowów nie zanikła całkiem. Obecnie kultywuje ją kilku rybaków na zachodnim wybrzeżu Belgii, w okolicach miasta Oostduinkerke, wchodzącego w skład gminy Koksijde, prawie przy samej granicy z Francją. To jedyne miejsce na świecie, gdzie od ponad 500 lat krewetki łapie się i dziś w ten sposób. Rybacy podczas odpływu zakładają charakterystyczne żółte sztormiaki i wysokie buty, a potem - na koń, na łów ! Do pracy wykorzystuje się ciężkie flandryjskie konie pociągowe. Każda para koni wędruje morzem wzdłuż wybrzerza, wlokąc między sobą sieć. Po upływie mniej więcej pół godziny sieć jest wyciągana na brzeg, zagarnięta z dna zdobycz pakowana jest do wiklinowych koszy, przytroczonych do końskich boków, po czym cała zabawa zaczyna się od nowa.





Co ciekawe - takie sceny w dawnych czasach były codziennością także "po sąsiedzku": w Holandii, Francji,a także na wybrzeżach Wielkiej Brytanii. Dziś będąca parkiem krajobrazowym plaża w Oostduinkerke to ostatnia ostoja tego dawnego rzemiosła. A szkoda, bo z całą pewnością te krewetki są godne podniebienia - faktycznie świeże, prosto z morza i wolne od wszelkich konserwantów. Jednak choć jeszcze w latach 80-tych ubiegłego wieku był to sposób na zarabianie na życie, dziś każdy z rybaków musi mieć drugą, normalną pracę. Niegdyś dało się z krewetek wyżyć zwłaszcza, że prócz pokarmu taki połów dostarczał też niegdyś miejscowej ludności materiału do nawożenia pól (drobne rybki, raczki itp. stworzenia były rozrzucane po polach tak, jak dziś robi się to na wsiach z obornikiem). Jednak dziś na gęsto zaludnionym wybrzeżu Belgii już nie ma tak dużych farm, jak kiedyś. Zostały zamienione na hotele i inne obiekty turystyczne, więc głównym znaczeniem tej metody połowu jest jej atrakcyjność turystyczna właśnie. Atrakcyjność tym większa, że czasem rybacy przyrządzają świeżutko złapane krewetki na plaży i częstują nimi plażowiczów.

Imponująca jest pasja tych ledwie paru osób, które dziś łowią końmi, ich chęć zachowania dawnych zwyczajów. A lokalne władze są świadome znaczenia tych połowów dla promocji regionu, więc pomagają im kultywować to końsko- krewetowe rzemiosło. Wiadomo: najwięcej turystów przybywa nad morze latem, gdy woda jest ciepła. Lecz właśnie wtedy skorupiaki szukając chłodniejszych wód wędrują głębiej w morze, przy brzegu jest ich mało, więc połowy są po prostu nieopłacalne. Dlatego latem wówczas rząd dopłaca rybakom, by Ci nie przerywali swej pracy, a wczasowicze mogli uczestniczyć w tak niecodziennym wydarzeniu.

Trzeba powiedzieć, że nie każdy koń nadaje się do tej pracy. Konie często początkowo boją się morza i fal. Za to koń wdrożony do pracy w morzu pozostaje ze swym właścicielem przez całe życie - jak mówi jeden z nich, Eddy d'Hulster: "Czasem lubimy nasze konie bardziej, niż nasze żony". Ale dla koni nie było i nie jest to wdzięczne zajęcie. Mimo, że dzień pracy zawsze był ograniczony długością pory odpływu i trwał maksymalnie ok. 4 godzin, to wielokrotne wleczenie we wzburzonej wodzie ciężkiej sieci, w której mieściło się pod koniec połowu nawet 100 kilogramów zdobyczy, mogło konie męczyć. Ponadto wiele zwierząt przebywając przez tak długi czas w zimnych wodach Morza Północnego łatwo nabawiało się często zapalenia stawów. Dziś statki łowią ryby i krewetki non-stop, silnie redukując ich liczbę w morzach, dlatego - na szczęście dla koni - w szczycie "sezonu łowieckiego" (maj-czerwiec i wrzesień-pażdziernik) sieć waży nie więcej niż 35 kg. Także sam konikowy połów trwa obecnie krócej (2-3 godziny), a latem "spektakl turystyczny" jest jeszcze krótszy - trwa tylko 30 minut. Także opieka nad końmi jest lepsza, niż niegdyś. Jeżeli chcecie zobaczyć, jak się to odbywa - obejrzyjcie np. ten film





Nie tylko Belgowie łowią dziś używając koni. Robią to także indianie z plemienia Araukani. To duża (ok. 300 tysięcy ludzi) populacja indian, żyjąca w rezerwatach w środkowo-południowym Chile, która do dziś zachowała silną odrębność kulturalną: swoje zwyczaje, obrzędy i sztuki rzemieślnicze. Araukanie to społeczność, w której pracują mężczyźni. Trudnią się głównie rolnictwem o połowami, które są rytuałem o nieco mistycznym charakterze. Na połów udają się konno, zabierając ze soba swoje sieci i inne rybackie narzędzia. Tak, jak Belgowie, tak i oni łowią podczas odpływu, stosując jednak nieco inną technikę. Jeden z jeźdżców przywiązuje sobie jeden koniec sieci do kostki u nogi i wjeżdża w morze. Drugi trzymając drugi koniec w ręku jedzie brzegiem. Po przejechaniu ok. 300 metrów wyciągają zdobycz. Taki manewr powtarzany jest wielokrotnie.

Z kolei zamieszkujący Wenezuelę indianie Tamanac wykorzystują hodowane przez siebie konie i muły do połowów w nieco inny, ale niestety bardzo okrutny sposób. Ich celem są węgorze elektryczne, których tłuste mięso jest uważane za przysmak. Węgorze te potrafią żyć w bardzo zamulonych zbiornikach, dlatego często można je spotkać (i to gromadnie) w małych sadzawkach, gdzie przebywają na ich dnie. Jak wiadomo osobisty kontakt z taką rybą nie należy do rozkoszy, dlatego indianie sami do wody nie wchodzą, lecz wpędzają do niej stada zwierząt. Hałas i plusk, wywołany kopytami, prowokuje ryby do pływania między nogami koni i czasem generowania obronnych wyładowań. Myśliwi, zaopatrzeni w krótkie włócznie i długie trzciny, otaczają sadzawkę. Włócznicy polują na węgorze, niektórzy wspinają się na okoliczne gałęzie i stamtąd próbują trafić ryby. Pozostali indianie krzykami i trzcinami wykorzystywanymi w roli batów nie pozwalają koniom opuścić wody. Konie w wyniki wyładowań nie giną, bywają tylko chwilowo porażone, jednak czasem zdarza się, że w efekcie takiego porażenia przewracają się i toną. Często też w zamieszaniu odnoszą kontuzje. Natomiast węgorze szybko tracą swoje elektryczne umiejętności, gdyż zwykle po wygenerowaniu kilku wyładowań potrzebują czasu, odpoczynku i pożywienia, żeby ponownie "naładować swe baterie". Stają się zmęczone i nieruchawe, coraz łatwiej je złapać. Dlatego indianie często powtarzają takie polowanie następnego dnia - wówczas konie nie cierpią już tak bardzo.


P.S. Na koniec zapraszam jeszcze do obejrzenia kilku starych, pochodzących z 1897 roku fotografii, wykonanych przez Johna Tollmana, pokazujących połów łososia na rzece Columbia w stanie Washington (USA).





















Zródła:

http://www.new-ethics.com/en/touristik/magazin/detail.php?art=57
http://www.guardian.co.uk/travel/video/2010/feb/04/belgium-coast-fishing
http://www.nytimes.com/2007/08/31/business/worldbusiness/31iht-shrimp.4.7338018.html
http://writinghorseback.com/2010/06/working-horseback-riding-vacation-in-oostduinkerke-belgium/
http://imphotopress.wordpress.com/2009/12/01/horse-fishing-like-mapuche-people/
http://www.strangehistory.net/2010/12/08/german-naturalists-and-electric-eels/