Jak miał powiedzieć Albert Einstein, są ponoć dwie rzeczy nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota.
I nie sposób się z tym nie zgodzić, gdy patrzy się dziś, do czego zdolni są ludzie, by zagościć na
pierwszych stronach gazet, na ekranach telewizorów, czy na internetowych portalach. Ale to tak powszechne
obecnie zjawisko wcale nie jest znakiem współczesności. Dawniej ludzie też organizowali rozmaite - jak
powiedzielibyśmy dziś - eventy, byleby zaistnieć. Oczywiście robili to na skalę mniejszą, niż dziś no
i przy bardziej ograniczonych możliwościach technicznych. Jednym z takich niegdysiejszych showmanów był
niejaki Pierre Testu-Brissy, Francuz, który żył na przełomie XVIII i XIX wieku. Były to pionierskie czasy
pod jednym, wielce poruszającym ludzką wyobraźnię względem: czasy pierwszych prób oderwania się człowieka
od ziemi. W czerwcu 1783 roku bracia Joseph i Jacques Montgolfier dokonali pierwszej udanej próby wzlotu
balonu papierowo-płóciennego na gorące powietrze, a we wrześniu w Wersalu odbył się pierwszy "załogowy"
lot z udziałem barana, koguta i kaczki. Wreszcie 15 października Jean François Pilatre de Rozier wzniósł
się balonem na uwięzi na wysokość 26 m, a 21 listopada odbył się pierwszy w historii wolny lot balonu
z udziałem wspomnianego pana de Rozier oraz Francoisa Laurenta dArlandes. Próby z balonami prowadzono
też i w innych krajach. Także w w Polsce, gdzie 10 maja 1789 roku w obecności króla Stanisława Augusta do
lotu na trasie Foksal-Białołęka wystartował Jean Pierre Blanchard.
Wróćmy jednak do pana Testu-Brissy - dziś dość trudno znaleźć o nim jakieś informacje. Żył w latach
1770 (?) - 1829 i był jednym z ówczesnych (choć dziś mniej znanych) pionierów baloniarstwa. W swoich
czasach zasłynął m.in. 11-godzinnym lotem podczas burzy, gdzie obserwował wyładowania elektryczne znane
pod nazwą ogni świętego Elma. Ale baloniarstwo miało to do siebie, że szybko przestawało być dla widzów
atrakcyjne, zwłaszcza, że dawniej byli oni tylko świadkami startu, a dalsze powietrzne przygody znali
tylko z fantazyjnych opowieści pilotów. Aby zaistnieć wśród ludzi, być sławnym i łatwiej znajdowac
sponsorów trzeba było jakoś ludziom latanie uatrakcyjnić. Jak to zrobić ? Ano Testu-Brissy wpadł na
bardzo oryginalny pomysł i szybko stał się znany z lotów wraz ze zwierzętami - szczególnie lotami,
podczas których dosiadał konia. Udokumentowane zostało wykonanie ponad 50 takich lotów ! Pierwszy taki
start miał miejsce 16 października 1798 roku w paryskim parku Bellevue. Wcześniej koń pana Testu-Brissy
był szkolony tak, aby bez względu na okoliczności, zjawiska w swoim otoczeniu, czy wysokość stał zawsze
idealnie nieruchomo. I trzeba powiedzieć, że wyszkolomy musiał być faktycznie perfekcyjnie, skoro
sprawdził się w tak wielu lotach. Nie obyło się jednak bez pomniejszych kłopotów - już w pierwszym locie
wraz ze zmianą wysokości i tym samym ze spadkiem ciśnienia atmosferycznego koń w pewnym momencie zaczął
nieco krwawić z nozdrzy. Na szczęście obyło się bez większych komplikacji. A ów wyczyn francuskiego
aeronauty współcześnie został uwieczniony m.in. na znaczkach pocztowych.
Testu-Brissy "przewietrzał" swojego rumaka latając na czymś w rodzaju ogrodzonej platformy, podwieszonej
do walcowatego balonu, napełnianego wodorem. Jego pomysł na show wykorzystali m.in. państwo Franconi -
włoska rodzina, mieszkająca we Francji, zajmująca się tresurą koni. Współpracowali z "ojcem" współczesnego
cyrku Philipem Astleyem, przejmując w 1793 roku i dalej prowadząc jego paryski cyrk zwany Amfiteatrem
Angielskim, już pod zmienioną nazwą Cirque Olympique. Zajmowali się typowo cyrkowymi numerami w rodzaju
konia skaczącego przez obręcz lub nad innymi końmi, czy konia cierpliwie znoszącego ognie sztuczne
tryskające z różnych fragmentów końskiego rzędu. Franconi jednak postanowili wykorzystywać do swojego show
balon na ogrzane powietrze.
"Numer z balonem i koniem" powtórzył także w roku 1828 londyński aeronauta Chas Green i inni. Niestety nie
obyło się bez tragicznych wypadków... We wrześniu roku 1850 Anglik George Gale wraz ze swym koniem uniósł
się zbyt wysoko i po prostu zmarł z głodu tlenowego; co się stało z koniem - tego nie wiadomo. Cały
wypadek był zaś efektem... nieporozumienia językowego. Po szczęśliwym lądowaniu na grzbiecie swego
poniaka w okolicach francuskiego Bordeaux polecenie Gale'a zostało źle zrozumiane. Zamiast balon
unieruchomić i opróżnić z gazu - zwolniono go z uwięzi. Pozbawiony już balastu balon śmignął w górę,
unosząc "pilotojeźdźca" na dużą wysokość (w lotnictwie uważa się, że zagrożeniem dla życia jest każdy
lot dłuższy niż 2 godziny na wysokości 3.000 metrów i każdy bez względu na czas trwania na wysokości
ponad 4.000 metrów). Z tego taki mamy morał, że trzeba się uczyć języków obcych, gdyż każdy język
niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu !
Niezły biznes na tego rodzaju pokazie zrobił w 1850 roku paryżanin M. Poiteven, który "latał konno" z Pól
Marsowych. Zrobił to w obecności 10.000 rozentuzjazmowanych widzów (w tym ówczesnego prezydenta Republiki
Francuskiej), którzy musieli zapłacic za przywilej udziału w tym widowisku. Balon Poitevena miał 15 metrów
średnicy, 47 metrów obwodu i 20 wysokości. Przy tak sporych rozmiarach ważył tylko 150 kg. Jego napełnianie
odbyło się z pomocą widzów, którzy potem musieli sporo się wysilić, by go utrzymać. Poiteven nie tresował
swego rumaka - poszedł "na skróty". Zwierzę zostało doprowadzone na miejsce startu i ubrane w nietypową
i dość skomplikowaną uprząż, którą wpięto do lin siatki okrywającej powłokę balonu. Do tych samych lin,
jakieś 2,5 metra powyżej zamocowany był wielki kosz, w którym znajdował się balast oraz zaopatrzenie: chleb
i kilka butelek wina (oczywiście
bezalkoholowego). Do tego kosza
pilot - jeździec mógł dostać się po sznurowej drabince (co też zresztą uczynił zaraz po starcie, zapewne
gardło mu wyschło z tych emocji...).
Poiteven, odziany w strój do konnej jazdy, rozpoczął swój pokaz o 18:10. Ciekawość tłumów była tak wielka,
że drogę do balonu musieli utorować mu pełniący obowiązki porządkowych żołnierze. Dosiadł konia i dał
sygnał do odlotu. Koń przez moment trochę powierzgał, tracąc grunt pod nogami, ale szybko uspokoił się
i rozluźnił. Mimo silnego wiatru, targającego statkiem powietrznym, pilot "trzymał fason", salutując
nakryciem głowy i batem. Lot trwał około godziny, a pilot o koń mieli cały czas konną asystę, która
podążała za nimi na ziemi, by pomagać podczas lądowania. Lądowanie było szczęśliwe, a zwierzak i jego pan
wrócili do domu - a jakże - konno.
"Loty wierzchem" z rozmaitymi zwierzętami były w dawnych czasach rozrywką oryginalną, niezwykłą,
pobudzającą wyobraźnię, więc ściągającą tłumy. Były to loty nie tylko z końmi, ale np. z gepardem,
czy jeleniem. Małżonce pana Poitevena, również zagorzałej miłośniczce latania w 1852 roku w ostatniej
niemal chwili uniemożliwiono lot balonem na... byku ! Lot nie tylko niebezpieczny z uwagi na bojowy
charakterek przemiłego zwierzaczka, ale i skandalizujący. Pani Poiteven miała bowiem wystąpić w dość
"swobodnym" stroju, stylizowanym na ubiór starożytnej Greczynki. Całość pokazu miała być nawiązaniem
do mitu o pięknej Europie i Zeusie, porywającym ją w celach wiadomych pod postacią białego byka.
Organizator lotu miał to nawiązanie strojem podkreślać jako... walor edukacyjny całego tego wydarzenia.
Dziś te dawne cyrkowe numery postrzegane są jako totalne dziwactwo i znęcanie się nad zwierzętami.
I w sumie chyba słusznie, bo we współczesnym świecie szkoda czasu na takie czcze głupoty. Przecież
obecnie mamy tyle innych, mądrzejszych i bardziej intelektualnych rozrywek: plotki z tabloidów,
reklamy w telewizji, czy wreszcie zdjęcia gołych fragmentów swojej anatomii, pokazywane przez użytków
Facebooka, nieprawdaż ?...
Zródła:
http://www.guardian.co.uk/theguardian/from-the-archive-blog/2011/may/09/newspapers-national-newspapers1
http://longstreet.typepad.com/thesciencebookstore/2008/09/towards-a-histo.html
http://www.xtusa.com/link_pages/kitesballoonsanddaredevils.html
http://www.ballooninghistory.com/whoswho/who%27swho-t.html
http://rbkclocalstudies.wordpress.com/2011/09/22/night-flight-1861/