"Fontanna Radości"




czyli: o amatorskim nawodnieniu placu do jazdy

19.06.2019



"Podłoże piaskowe nie będzie w pełni spełniało swojej roli, jeżeli nie będzie nawadniane" - tak zaczyna się jeden z tekstów zamieszczonych na stronie pewnej firmy instalującej podłoża i systemy nawadniania na ujeżdżalniach. Obojętnie jednak, czy się z takim twierdzeniem zgodzimy w pełni, czy nie do końca, jest faktem, że jazda po suchym, kopnym piasku ma swoje wady. Stanowi spore obciążenie dla nóg konia (co w przypadku niektórych może oznaczać zwiększone ryzyko kontuzji) oraz problem dla jeźdźca (np. wszechobecny kurz...) Nawet jeśli piasek jest zmieszany ze skrawkami fizeliny, która ma podłoże uelastyczniać oraz utrzymywać w nim wilgotność, nawadnianie wciąż jest potrzebne. W ciepłe dni wierzchnia warstwa takiego podłoża szybko staje się sucha, bardziej "sypka" oraz pyląca - choć mniej niż w przypadku zwykłego piasku. W kwestii "instalowania" profesjonalnego podłoża oraz urządzeń do jego utrzymania dzieje się w Polsce od kilkunastu lat bardzo wiele - technologie znane od dawna w świecie wkroczyły dość szeroko do naszych co bardziej zasobnych ośrodków jeżdzieckich. Truizmem jednak jest, że proponowane ceny takich rozwiązań są czasem wręcz powalające. W sumie nie dziwota, skoro rozwiązania te zakładają wybranie gruntu rodzimego i zastąpienie go dziesiątkami ton importowanego piasku kwarcowego mieszanego z flizeliną, ułożonego na geowłókninie, pod którą kryje się sieć rur drenarskich, budowę sterowanej automatycznie sieci zraszaczy przemysłowych sterowanych przez układ elektroniczny, połączony z czujnikami wilgotności, umieszczonymi w podłożu, ze sterowaniem czasowym itd. Gdy do tego jeszcze dołożymy akcyzy, VAT-y i inne haracze, to nie może to być tanie. A przecież to nie koniec, bo jeszcze w ofercie są dodatkowo ciągniki i ciągniczki do równania i nawadniania, które wg oferentów są oczywiście "must have". A wszystkie te oferty są okraszone opisami obfitującymi w określenia typu "specjalne", "profesjonalne", "maksymalne" no i oczywiście nieodłączne "eko"...



Cóż, niektórych oczywiście stać na takie ekspensy. Jednak nie każdy z nas to Kulczyk, czy Solorz. Zwłaszcza piszący te słowa nie kwalifikuje się do tego wielce szacownego grona krezusów. A że zrobiliśmy sobie niedawno "domowym przemysłem" plac piaskowo-flizelinowy, więc automatycznie stanęliśmy też przed wyzwaniem pt. "nawadnianie tanio i smacznie". Po krótkiej rozmowie ze znajomymi mającymi maneż flizelinowy stało się jasne, że problem mamy naprawdę wielki. Znajomi mając krytą ujeżdżalnię nawadniają ją latem 1-2 razy w tygodniu w ilości ok. 2 m3 każdorazowo i to jest w ich przypadku wystarczające - podłoże nie jest narażone na bezpośredni wpływ promieni słonecznycg ani wiatr, trzyma więc wilgoć dość długo. W przypadku naszego otwartego placu ocenili, że częstość zabiegu musiałaby latem być dwukrotnie większą. Złudzeń nie pozostawiały też fora ogrodnicze, których użytkownicy za minimum przy nawadnianiu trawników uważali nie mniej niż 10 mm wody na każdy metr kwadratowy. Jak łatwo policzyć daje to 1 m3 wody na 100 m2 - czyli nasz plac 24*68m każdorazowo powinien pochłaniać 16 m3 tejże. Jeśli roboczo założymy, że nawadniać będziemy średnio 2 razy w tygodniu przez mniej więcej 4 miesiące (czerwiec-wrzesień), to przy obecnej cenie wody wodociągowej w województwie śląskim, wynoszącej 17 zł/m3, w skali roku trzeba by wydać prawie 5.000 złotych. O ja cię !...



Alternatywą było pozyskiwanie wody w sposób naturalny. Koncepcje były tu różne. Pierwszą było gromadzenie wody z pobliskiego rowu melioracyjnego oraz wody gruntowej podskórnej, która w okolicy tego rowu występuje bardzo płytko. Woda miałaby być gromadzona w zbiorniku typu szambo i w razie potrzeby albo kierowana mocną pompą do zraszaczy, albo przepompowywana do beczkowozu i transportowana na maneż. Oba pomysły zostały porzucone z dwóch powodów: miejsce "wododajne" było zbyt odległe, by użyć wprost pompy i zraszaczy; z kolei ciężki beczkowóz niszczyłby nawierzchnię placu. Poza tym woda podskórna nie należy do najczystszych, istniały obawy o notoryczne zapychanie się zraszaczy. Dalej: beczkowóz "używka" stanowiłby kolejną maszynę, którą trzeba utrzymać, a jeżdżenie co drugi lub trzeci dzień po wodę, a potem w kółko po placu zajęłoby wbrew pozorom sporo czasu (bezcennego dla kogoś, kto go ma mało). Stanęło więc na rozwiązaniu nieco droższym, ale jedynym w tych warunkach sensownym: położeniu systemu rur i zraszaczy zasilanych wodą ze studni głębinowej za pomocą pompy o dużej wydajności. Zaletą było też to, że mieliśmy dotąd (i wciąż mamy) 10-metrową studnię z kręgów, którą używaliśmy do pojenia koni, jednak jakość wody zaczęła pozostawiać od zeszłego roku conieco do życzenia. Wywiercenie nowej studni dałoby zatem szansę na lepszą wodę dla koni. Tak więc zostało postanowione !



Wiercenie studni jeszcze parę(naście) lat temu było sprawą "drogawą". Obowiązywała cena 300 zł za metr odwiertu fi 110 i to bez gwarancji sukcesu. Teraz jest jednak dużo lepiej - 200 złotych to typowa stawka. Wynika to chyba m.in. z tego, że firm parających się wierceniem jest coraz więcej, a i sprzęt jest łatwiej dostępny i bardziej efektywny. Niegdysiejsze wiertnice-ciężarówki klasy "tatra" z zamontowanymi wielkimi wieżami odchodzą powoli przeszłość, a ich miejsce zajmują samobieżne wiertnice na gąsienicach - niezbyt duże, zwrotne, nie niszczące trawników no i zaopatrzone w rozmaite patenty bardzo usprawniające pracę operatorom, których rola sprowadza się do podstawiania pod maszynę kolejnych kawałków rur wiertniczych oraz do operowania dźwigniami i przyciskami. Zamówiliśmy ekipę spod Tarnowskich Gór na konsultację, podczas której szef ocenił lokalizację i warunki wiercenia. Oczywiście ustaliliśmy też termin i różne inne "zasady wzajemnej współpracy". Samo wiercenie odbyło się typowo: pierwsze kilkanaście metrów piasku maszyna pokonała w godzinę, potem już było trudniej, aczkolwiek bez większych problemów technicznych. Tu muszę pochwalić (i to bardzo !) firmę: prace były wykonane zaskakująco czysto ! Wiercenie odbywało się metodą "na płuczkę", w obiegu zamkniętym, a jedynym uszkodzeniem trawnika był wykopany w nim płytki dołek o powierzchni na oko ćwierci metra kwadratowego. Wypłukany z odwiertu ił i piasek nie zalegały na ziemi, lecz osadzały się w ustawionych specjalnie zbiornikach; na koniec pracy "urobek" został przepompowany na wybieg koni, dzięki czemu zasypane zostały doły wygrzebane tam przez Fuksa. Słowem: robota wykonana skutecznie, sprawnie, terminowo no i przede wszystkim czysto ! Brawo !

Tak przy okazji informacja: kopanie lub wiercenie studni jest regulowane przez ustawy Prawo budowlane, Prawo wodne oraz Prawo geologiczne i górnicze. Prawo budowlane już nie wymaga uzyskiwania pozwolenia na studnię głębinową ani jej obudowanie. Przepisy pozostałych ustaw zobowiązują natomiast do:
a) uzyskania pozwolenia wodnoprawnego gdy pobór wody jest większy niż 5 m3 na dobę, głębokość studni przekracza 30 m albo woda będzie pobierana na potrzeby działalności gospodarczej;
b) opracowania projektu robót geologicznych i zatwierdzenia go w starostwie, jeżeli studnia jest przeznaczona do szczególnego korzystania z wód, czyli nie tylko na potrzeby gospodarstwa domowego.
W przypadku przeciętnego Kowalskiego nie ma to więc zastosowania.



Arcyważnym zagadnieniem jest wydajnośc pompy. Aby zraszacze zraszały obficie i na duża odległość, konieczne jest w instalacji wodnej odpowiednie ciśnienie. Popmy głębinowe dostępne w marketach budowlanych niestety tego nie zapewniają, choć kuszą ceną. Po konsultacjach zdecydowaliśmy się zatem na włoską pompę Belardi 4S20 z silnikiem Sumoto 2,2 kW (są też ciut tańsze wersje z silnikiem Omnigena). Jest ona generalnie chwalona przez użytkowników, a o 1/3 tańsza od porównywalnych pod względem parametrów produktów np. marki Gardena. Pompa występuje w wersji jedno- i trójfazowej. Ta druga nie wymaga osprzętu dodatkowego (tzw. puszki rozruchowej) i jest wydajniejsza: zapewnia 6000 l/h (100l/min) przy wysokości maksymalnej podnoszenia 140 m i ciśnieniu wyjściowym 14 atmosfer. Te parametry zostały uznane za wystarczające do nawodnienia takiej powierzchni, jaka jest u nas. "Siłę" w stajni mamy, więc nie było nad czym deliberować. Najwięksi dostawcy takich pomp to Hydros, Watermark i DoStudni.pl. Co do ceny pompy, radzę: negocjujcie, ile się da, powołując się na cenniki konkurencji - naprawdę "warto rozmawiać" ! Kalkulując koszty pamiętajcie jednak, że prócz tej czy innej pompy trzeba zawsze zamówić do niej kabel zasilający odpowiedniej długości no i zlecić wykonanie hermetycznego (na gwarancji) podłączenia do silnika. Warto reż zainstalować na wyjściu pompy zawór zwrotny, zapobiegający cofaniu się wody po wyłączeniu pompy.



Wybrana przez nas pompa ma wyjście 5/4 cala (32 mm) i takie też rury zostały położone płytko w ziemi. Płytko, bo nie było warunków do głębokich wykopów na obrzeżach naszej działki, więc na zimę będziemy p oprostu spuszczać wodę z instalacji. Ważna uwaga: z uwagi na wysokie ciśnienie zostały zastosowane nie rury standardowe ze ścianką 2 mm, lecz grubsze (3 mm). Kupione zostały niebieskie rury PE100 PN16 SDR11 32x3. Różnica w cenie między klasycznymi rurami PE (stosowane czasem w domach) i naszych (większych i grubszych) była odczuwalna, a że rur było u nas do montażu aż 260 metrów, to zabolało mocno w portfel. Do tego trójniki, kolanka, zaworki - a wszystko to w rozmiarze XL, czyli 5/4 cala. Tu kolejna uwaga: do nawadniania ogrodów są też węże PP czarne o tych samych rozmiarach, jednak nie mają one tak sztywnych ścianek i pod ciśnieniem lekko "puchną", a efektem tego jest pewien spadek ciśnienia na wylocie. Nie warto się w to pchać w takiej instalacji, jak nasza. Jeśli chodzi o zraszacze - wybór padł na Cellfast Lux. Są solidne, całe metalowe i mają zasięg do 12 metrów, co pozwala 12 zraszaczom pokryć dość dobrze plac do jazdy. Jest to kompromis między plastikowymi "spryskiwaczami" z Castoramy i urządzeniami przemysłowymi o kilkudziesięciometrowym zasięgu. Ponieważ z braku doświadczenia nie byliśmy w stanie dobrze oszacować, czy pompa da radę zasilić je wszystkie, podzieliliśmy instalację za pomocą zaworów na pół, tzn. zraszacze mogą pracować wszystkie naraz lub tylko połowa z nich (najpierw jedna, a potem druga). W tym drugim przypadku zraszanie będzie "na raty", dwukrotnie dłuższe, ale ciśnienie będzie wysokie, a woda poleci na większą odległość.



Wykonanie prac ziemnych (obudowanie odwiertu studzienką z kręgów, wykopanie płytkich rowów pod rury, wykonanie połączeń, wejścia do studni z klapą itd.) było czasochłonną "łopatologią", którą musiałem wykonać własnoręcznie. Z uwagi na lokalizację nie dawało się zastosować koparki, zas miejscowi najmujący się do prac dorywczych po raz kolejny pokazali, że ważniejsze od uczciwej pracy za uczciwe wynagrodzenie jest rendez-vous z półlitrówką. Kładzenie i łączenie rur to była z kolei twórcza zabawa, choć czasem lekko "upierdliwa" z racji na twardość i sztywność rur i w związku z tym ich nie poddawanie się naciskom.



No i nadszedł w końcu moment, gdzie wszystko zostało spięte razem, zraszacze podłączone, przyłacze elektryczne uruchomione - i można było zacytować z bajki sprzed półwiecza: "Budowaliśmy, budowaliśmy i zbudowaliśmy - hura !" Po próbnym puszczeniu pompy i przepłukaniu instalacji trysnęły fontanny ! Brawo my ! Brawo my ?... Niestety, po pięciu minutach kolejne zraszacze zaczęły odmawiać posłuszństwa... Okazało się, że woda czerpana bezpośrednio z gruntu zawiera jednak drobiny piasku i iłu, które z czasem zapychają zraszacze lub zmniejszają ciśnienie, przez co końcówki nie pracują, jak należy. Jak się zwykle w takich sytuacjach okazuje, najlepsze rozwiązania to te najprostsze, a przez to najtrwalsze (doskonałym przaykładem są piramidy egipskie: kupa kamieni, ani grama zaprawy murarskiej, a stoi już kilka tysięcy lat !). Odeszliśmy zate od "profrsjonalnych" zraszaczy na rzecz tych najtańszych, nie posiadajšcych elementów ruchomych i zadziałało ! Wprawdzie zasięg był mniejszy, niż zakładaliśmy, jednak wystarczy to do zraszania najczęściej wykorzystywanych miejsc na ujeżdżalni.





Zródła:

http://equisystem.pl/
http://www.equiprojekt.pl/62_zraszacze-nawadnianie.html