"Głupie bydlę"




czyli: przemyślenia przy okazji pewnego transportu

20.06.2017


Ja, niżej podpisany Tomek_J, niniejszym z całą mocą oświadczam, że opisana dalej historia nie wydarzyła się naprawdę, miejscem wymyślonej przeze mnie akcji jest murzyńska wioska nad rzeką Limpopo i tak naprawdę nie chodzi w niej o konia, tylko o wielbłąda baktriana. Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń, jakie mogły(by) mieć miejsce w rzeczywistości, są absolutnie przypadkowe i niezamierzone.

***

Bardzo niedawno temu pewien dalszy znajomy poprosił mnie o przetransportowanie konia. Zwykle nie świadczymy tego typu usług, ale dystans był krótki, więc w sumie czemu by nie pomóc ? Zapiąłem więc bukmankę i poturlałem się parę chwil do nieodległej stajni. Już na miejscu okazało się, że mam przewieźć konia nie tyle owemu znajomemu, co kupcowi, któremu tenże znajomy zwierzę sprzedał. Kupcem okazał się starszy pan, jak się później okazało w wieku lat... prawie 90 ! Zanim jednak poznaliśmy się, ustawiłem mój "zaprzęg" odpowiednio, otwarłem bukmankę no i zaczęło się ładowanie konia. Pierwsze, co mnie poirytowało, to kilkanaście osób, które zgromadziły się w charakterze ni to wprowadzających, ni to pomocników, ni to "loży szyderców". Już samo zbiegowisko sugerowało, co będzie się działo dalej. Bo wszak wiadomo przecież: im mniej ludzi, tym spokojniej cała operacja przebiega, osoby świadome koni nie kręciłyby się przecież wokół, denerwując zwierzę. Drugie, co mnie od pierwszego wejrzenia poirytowało, to samo zwierzę. Jakieś takie toto... Nie wiadomo, czy przerośnięty konik polski, czy nie całkiem wydarzony hucuł, kopyta - każde inne, brzuch - jakby wzdęty, grzbiet - jakby zapadnięty, pokroju - zero, słowem: dość pokraczny i zaniedbany. Gorzej, że charakterek miał jeszcze paskudniejszy, niż wygląd. Chodził, gdzie chciał i jak chciał, posłuchu żadnego, szacunku do człowieka totalny brak. Prowadzony w stronę przyczepy przez dwie osoby na dwóch uwiązach potrafił "przeciorać" obie - po prostu robił regulaminowe "w tył zwrot" i odchodził, niewiele robiąc sobie z wiszących mu u pyska i zapierających się z całych sił ludzi. Szedł w swoją stronę, bo tak chciał, a puszczony przez ludzi w akcie beznadziejnej rozpaczy, spokojnie stawał i zajmował się trawą, od czasu do czasu tylko wściekle wywijając zadnią nogą w powietrzu. I jak generalnie lubię zwierzęta, tak to, co mi na myśl przychodziło, gdy na niego patrzyłem, to tylko dwa słowa, określające go doskonale: "głupie bydlę". Tak w ogólności beznadziejnego konia chyba jeszcze nigdy w swoim życiu nie widziałem. I w sumie nie dziwiłem się wtedy, że właściciel chciał się go pozbyć i sprzedał go starszemu panu za przysłowiowe psie grosze.



Cyrk, jaki odbywał się wokół przyczepy, przechodził ludzkie pojęcia każdego, kto ma choć odrobinę obycia z końmi. Konikohucuł zapierał się jak nieposłuszny muł, z oślim uporem odmawiał wejścia do przyczepy, na przemian stojąc jak zabetonowany w gruncie lub odwracając się "rufą do wiatru" i po raz n-ty odchodząc w swoją stronę z dyndającymu mu u pyska na uwiązach ludźmi. Liczba rzucanych w przestrzeń dobrych rad osób postronnych była tak wielka, że jeszcze chwila, i osiągnąwszy stan nasycenia w powietrzu te rady zaczęłyby się chyba skraplać i opadać na trawę. Miałem przez chwilę przeogromną ochotę przegonić to całe towarzystwo na cztery wiatry i poświęcić z pół godziny, czy godzinę na przyuczenie opornego czworonoga do samodzielnego wchodzenia, ale szybko porzuciciłem ten pomysł. No bo w końcu co ja się będę szarogęsił, przecież nie jestem u siebie, "nie moje małpy, nie mój cyrk". W dodatku nikt mi przecież ani za to nie zapłaci, ani nie podziękuje za przeszkolenie takiego głupiego bydlęcia... Przysiadłem więc sobie "półgębkiem" na furce stojącej nieopodal, poza zasięgiem latających zadnich nóg i z zainteresowaniem oglądałem spektal, zastanawiając się, czy to komedia, czy raczej tragifarsa. A zaprawdę powiadam Wam, że było na co popatrzeć ! Usiłujący konia wprowadzić Pewien Pan i Pewna Pani (nie będący wszakże jego byłymi właścicielami) byli zdaje się orędownikami wychowania bezstresowego i metod nadzwyczaj naturalnych. Ilość słodkich cmokań i słownych zachęt, kierowanych milusim głosem pod adresem mającego wszystko i wszystkich głęboko w zadzie "rumaka", dorównywała ilości "złotych myśli" widzów. Pan był przy tym typem dominanta, narzucającego otoczeniu konieczność wykonywania jego światłych pomysłów. Niestety, jego kolejne idee z cyklu: "Co by tu jeszcze spróbować, co tym razem na pewno da pożądany efekt" jedna po drugiej legały w gruzach w tempie błyskawicznym. W szczytowym punkcie tego show sytuacja wyglądała tak: na połowie ciasnej bukmanki tłoczyły się trzy osoby. Jedna na zachętę trzymała sporą michę, napełnioną po brzegi owsem, a dwie ciągnęły za uwiązy i "ćwierkały" słodko do konisia. Ja zaś sobie siedziałem cichutko na wspomnianej furce i z nieco sardonicznym półuśmieszkiem na twarzy czekałem ze skrywaną niecierpliwością na ten wielki, kulminacyjny moment, w którym zniecierpliwione głupie bydlę wparuje jednym susem do środka przyczepy, przewracając i tratując ich wszystkich.

Wreszcie pan "naczelny wprowadzacz" dał za wygraną i raczył wydać jednemu z widzów polecenie pójścia po lonżę. Na pytanie owego widza: "jedną, czy dwie ?" zapadła bardzo wiele mówiąca cisza. Z ust Naczelnego Wprowadzacza, rozważającego przez coraz dłuższą chwilę ten jakże złożony problem, nie padała żadna odpowiedŸ. Całe zgromadzone towarzystwo zastygło, czekając w milczeniu, napięcie rosło... Nie zdzierżywszy bezczelnie przerwałem ciszę, mówiąc głośno i dobitnie oczywiste: "Dwie !" No sorki, nie wytrzymałem, przede mną była jeszcze jazda z tym głupim bydlęciem na pace, a tymczasem czas leciał, muchy gryzły, a tu ktoś wpada na absurdalny pomysł użycia jednej tylko lonży... A poza tym przecież nawet najlepszy cyrk w końcu może się znudzić, nieprawdaż ? Miałem już dość więc miałem też nadzieję, że lonże szybko załatwią sprawę - jednak srodze się rozczarowałem. Widząc, że ktoś zaczepia lonżę karabinkiem o przyczepę zauważyłem, że lepiej zaczepić przez pętlę na drugim końcu, by w razie naparcia konia na lonżę i w efekcie możliwego pęknięcia karabinka nikt nie oberwał tymże karabinkiem, który w takich okolicznościach wystrzeliłby przecież jak z procy. Usłyszałem w odpowiedzi od Naczelnego Wprowadzacza, że... "my go nie będziemy siłą wciągać !" Tako orzekłszy Wprowadzacz przykazał lonże... rozłożyć na ziemi. Po co ? A po to, "żeby koń wiedział, że jest ograniczony". Zaprawdę nie wiem, kto tu był ograniczony... Jedną lonżę rzeczywiście ktoś tam położył na ziemi, ja jednak w najgłębszej - excusez le mot - dupie mając kolejną konikową arcymądrość "złotoustego" zaczepiłem "swoją" lonżę o bukmankę, naciągnąłem tak, jak to powinno się robić i poprosiłem, żeby jednak nie narażać konia na połamanie nóg w wyniku ewentualnego zaplątania się w wijącą się po drugiej stronie przyczepy na trawie drugą taśmę. Łaska boska, że wśród widzów znalazła się pewna trzeźwo myśląca Pani, która mając pojęcie o obchodzeniu się z końmi, w sposób bardzo chyba podobny do mojego oceniała całość przedstawienia. Złapała linę, uniosła, naprężyła, tworząc razem ze mną klasyczny "korytarz", który zaczęliśmy bardzo powoli zacieśniać. Popatrzyłem przeciągle na Panią, Pani - na mnie, uśmiechnęliśmy się do siebie dyskretnie, acz znacząco, niemalże czytając sobie w myślach zgodne opinie na temat tego, co widzimy. Przesunąłem lekko swoją lonżą raz i drugi po końskim zadku, a wtedy głupie bydlę zapewne znudziło się udziałem w całym tym osobliwym pandemonium i... postanowiło sobie wejść. Wszedłszy A wszedłszy przywaliło raz i drugi ostro kopytami w podłogę, po czym stanęło spokojnie, potulne jak baranek, skubiąc w bukmance resztki wiszącego w siatce siana.

W tym momencie Naczelny Wprowadzacz wpadł w panikę. Zupełnie nieoczekiwanie. Zaczął się miotać, raz po raz histerycznie nawołując do jak najszybszego ruszenia. W sumie co racja, to racja - koń, który jest zajęty utrzymywaniem równowagi, nie myśli o głupotach. Jednakże szybkie i gorliwe spełnienie życzenia Pana Wprowadzacza nie było niestety możliwe. Dlaczego ? Ano dialog między nim a mną wyglądał mniej więcej tak:

PAN (z głębi przyczepy, histerycznie i dobitnie zarazem):
Teraz jechać, trzeba zaraz koniecznie jechać !

JA (z zewnątrz, ze spokojem grabarza, wyluzowany jak śnieżnobiały płatek lilii wodnej na szklanej tafli błękitnego jeziora o poranku):
Ale najpierw proszę pana to trzeba belkę z tyłu zapiąć...
(co też równocześnie czyniłem, wymawiając te słowa)

PAN:
No ale już jedźmy, jedźmy !

JA:
Ale, proszę pana, trzeba by też z przodu belkę zapiąć...

PAN:
Aha... Aaaa, panie, panie, a gdzie tu się u pana wiąże konia ?!?!

[I tu z niedawnego płatka lilii w jednej chwili zostały jeno mgliste wspomnienia, bo zdałem sobie sprawę, że pan usiłował na mnie wymusić jazdę z koniem stojącym luzem w przyczepie...]

JA (baaardzo cicho): O żesz kurrrrrr....(głośno) Na przedniej ścianie jest taki pałąk...

PAN: (zawiązawszy uwiąz na tzw. "węzeł babski")
To jedziemy ! Musimy jechać !

JA:
Ehm... Ale jeszcze trzeba drzwi i klapę zamknąć...
(co też spokojnie zrobiłem)

PAN (coraz bardziej nerwowo):
Jedziemy, jedziemy !

Ja na to już nic nie odrzekłem, wyłączywszy uszy na częstotliwości nadawania Fachowca Od Wprowadzania i Transportu, spokojnie zamieniłem kilka zdań, ustalając dokładnie miejsce docelowe transportu i dopytując, czy mamy paszport konia (co oczywiście było pytaniem głupim, bo retorycznym)... W międzyczasie głupie bydlę, zajęte sianem, stało potulnie jak baranek, niepomne na ataki histerii Sami Wiecie Kogo.

Z tych wydarzeń jasno i jednoznacznie widać, że konie są jak MediaMarkt: "nie dla idiotów". Nie był to jednak koniec "przygody", bynajmniej... Wsiadłszy "za kółko" i mając obok siebie nowego właściciela, owego 90-latka, ruszyłem. Jadąc przez może kwadrans wysłuchałem opowieści starszego pana o tym, jak to miał już w życiu ze czterdzieści koni i jak to je wymieniał, bo mało które zwierzę robiło to, co od niego wymagano. A teraz staruszek kupił sobie czterdziestego pierwszego dla zabawy, "by zaprzęgać go czasem do bryczki i może do pługa, bo on wierzchem raczej już nie będzie jeździł"... Zmilczałem, bo o ile sama wizja skłoniemnia głupiego bydlęcia do jakiejkolwiek pracy była dla mnie nowym gatunkiem science-fiction, to wizja dziadka, gramolącego się dziarsko na grzbiet tak niewyszkolonego, upartego, nieusłuchanego i totalnie niewychowanego "rumaka" całkowicie przerosła moją wyobraźnię... Zanim dojechaliśmy na miejsce usłyszałem jeszcze "na deser" opowieść o tym, jak to przed laty pan był na obserwacji w szpitalu psychiatrycznym. A na miejscu zrobiło się jeszcze ciekawiej. Powstrzymałem perswazją starszego pana od póby zrealizowania pomysłu samodzielnego wyprowadzenia głupiego bydlęcia z przyczepy, nakłoniłem do poczekania chwilę na umówioną pomoc. Ta chwilka czekania na wsparcie, które lada moment miało nadjechać, została uatrakcyjniona nieoczekiwanym pojawieniem się małżonki "dziadka". Pani wyszedłszy z domu o lasce zaczęła pod jego adresem rzucać naprzemiennie gromkie: "ty k...wo !" i "ty ch...ju stary !", całkiem dziarsko wymachując przy tym owym kosturem. Ograniczoną do dwóch liczbę epitetów pani rekompensowała sobie ich częstotliwością i głośnością wypowiedzi. Jasnym było, że Pani zdecydowanie przeciwna kolejnemu koniowi, a mając mnie za sprzedającego usiłowała prośbą, groźbą i laską skłonić mnie do odjechania razem z głupim bydlęciem w siną dal.

Na szczęście pomoc w postaci sąsiada przybyła szybko. Koń, o dziwo, dał się dość łatwo wyprowadzić z przyczepy, a wyprowadzony dłuższą chwilę stał jak posąg, niemożliwy do ruszenia ani w te, ani we wte. W końcu popychany i przepychany dał się zaprowadzić...

...zaprowadzić do....

...do nowego...

...domu ?...

I wiecie co ? Jak zobaczyłem to miejsce, gdzie ten koń miał przebywać, to w jednym krótkim ułamku sekundy przestałem się się wkurzać na całą tą sytuację i przestałem się irytować na to głupie bydlę, a zrobiło mi się go po prostu tak strasznie, strasznie żal... To był taki żal, jaki czuje małe dziecko, gdy ktoś rozdziera na strzępy jego ukochanego misia. Uleciała ze mnie momentalnie złość, drwina, wzgarda. Bo widziałem przed sobą chylący się pod ciężarem lat ciemny, niski "kamerlik" bez okien, sklecony byle jak i z byle czego, stojący pośród walających się wokoło drewnianych desek i żerdzi, resztek połamanych narzędzi, fragmentów rozmaitych śmieci, po prostu: w jednym wielkim pierdolniku. Koń do tego "boksu" długo nie chciał wejść. A gdy już wszedł, usłyszałem od nowego właściciela: "Postoi trzy dni w stajni, to się przyzwyczai !". Tak orzekł starszy pan, zamykając krzywe drzwi i zapierając je drągiem.

I tak sobie z ogromna przykrością zdałem wtedy sprawę z tego, co przecież i tak wiedziałem: że los każdego takiego konia, jak ten, jest przesądzony. Że jest kwestią tylko tygodni, albo nawet dni, gdy starszy pan zdecyduje, że chce się go pozbyć. Lub że zwierzę go poturbuje i też zostanie odprawione. Dokąd ? Wiadoomo: tam, dokąd trafiają wszystkie niechciane konie: do ubojni, bo tak przecież najłatwiej. A trafi tam nawet nie tyle dlatego, że żaden z niego koń, tylko dlatego, że w jego życiu jego kolejni, przelotni właściciele, wszyscy - co do jednego, nie mieli ani wiedzy, ani praktyki, ani przede wszystkim jakichkolwiek chęci, żeby z tym koniem poprawcować. Traktowali go przedmiotowo, oczekując nie wiadomo czego, ale nie zadali sobie nigdy nawet grama trudu, by skutecznie nauczyć go czegokolwiek i uczynić choćby w najmniejszym stopniu użytecznym. Nieważne do czego - do ujeżdżenia, skoków, pracy w bryczce, w polu, do spacerów w siodle, a nawet po prostu zwykłego bycia towarzyszem człowieka na jakichś tam ustalonych zasadach. Bo przecież "głupie bydlę" nie urodziło się przecież głupim bydlęciem - to człowiek je takim uczynił, skazując z góry na przegraną...

P.S. Przejeżdżałem obok następnego dnia po południu, wracając z pracy. Konia ni widu. Znaczy: stoi zamknięty, zgodnie z planem...