Niemal 12 lat temu (ach ! jak ten czas leci !...) poziom mojej wiedzy i zainteresowania nt. koni równy
był temu, jaki reprezentował ksiądz Benedykt Joachim Chmielowski herbu Nałęcz, płodząc dzieło pełne bzdur
i zabobonów pt. "Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna (...)" W tej tzw. pierwszej polskiej
encyklopedii (dziś porównywalnej raczej z internetową Nonsensopedią) ów kanonik całą swą wiedze hipologiczną
zamknął w jednym krótkim zdaniu: "Koń jaki jest, każdy widzi." Głębia poglądów księdza na tematy konikowe
jest, jak widać, porażająca... Głębia moich poglądów wówczas była - cóż - mniej więcej taka sama. (od
księdza różniło mnie wszakże to, że ja się ze swoimi nie afiszowałem. Jak bowiem miał rzec inny pisarz,
mistrz Andrzej Sapkowski: "Poglądy są jak dupa, każdy jakieś ma, ale po co od razu pokazywać ?...")
Na bazie swojej niewiedzy i kierując sie odruchem współczucia zaangażowałem się wówczas w akcje pomocowe
związane z końmi źle traktowanymi. Były to pierwsze lata XXI wieku, a wśród osób zainteresowanych tematyką
pomocową znany powszechnie był rozpowszechniany w sieci przez Vivę film, pokazujący straszny stan koni po
podróży do ubojni we Włoszech. Tamten okres był dla mnie niezłą szkołą hipologii: w miejscu, z którym byłem
"weekendowo" związany, byłem pozostawiany nierzadko sam sobie, mając na głowie codzienną obsługę kilkunastu
koni: karmienie, pojenie, sprzątanie, pastwiska, rozmaite prace twórczo-naprawcze w obejściu. Malejące
z czasem zainteresowanie Głównej Animatorki całej akcji sprawiło, że nieraz pozostawałem sam z rozmaitymi
problemami, czasem wręcz nie oglądając ludzkiej twarzy od piątkowego popołudnia do popołudnia niedzielnego,
gdy wracałem do domu. Ten paromiesięczny okres w siermiężno-przaśnych warunkach wystarczył aż nadto, by
zrozumieć, że coś tu w całej sprawie śmierdzi... Ta przykra i smutna konkluzja w połączeniu z obserwacją
działania tamtejszej stajni i bytu zwierząt była też bodźcem do intensywnego edukowania się w konikowych
tematach, a następnie do wzięcia sprawy w swoje ręce i wyciągnięcia stamtąd Fuksa, podówczas jeszcze
"końskiego przedszkolaka". Potem już poszło z górki: moja wiedza się poszerzała, powiększała się też dzięki
Gosi moja praktyka, aż w końcu... powstała z tego Stajnia Trot. Nadal jednak temat pomocy zwierzętom w potrzebie
był mi bliski i chciałem jakoś w jego ramach działać, mając już w zanadrzu nasze wiejsko-stajenne sączowskie
zaplecze.
Od tamtej pory w kwestii wywozu koni na rzeź zmieniło się wiele. Jestem przeciwnikiem wegetarianizmu w jego
najbardziej krzykliwej, medialno-oszołomiastej wersji, tak często objawianej przez rozmaite fundacje.
Byłem jednak zawsze i nadal jestem zwolennikiem ochrony zwierząt kierowanych do uboju przed cierpieniami
i stresem. Z początkowo niedowierzaniem, a potem z narastającą satysfakcją czytałem więc doniesienia medialne
na temat tego, jak zaostrzane są zasady kolejowego i drogowego transportu koni, jak zwiększa się liczba
(i jakość) kontroli na przejściach granicznych, czy na końskich targach. Przyklaskiwałem powstaniu nowej
ustawy o ochronie zwierząt oraz działalności pomocowej niektórych osób, kierowanej już nie przeciw
transportom, a przeciw pojedynczym, konkretnym przypadkom znęcania się nad końmi. Jednakże ku mojemu
zdziwieniu nie malała liczba apeli o wsparcie niektórych fundacji - apeli m.in. nadal mówiących o potrzebie
walki z "transportami śmierci" - mimo tego, że sprawy zaczęły wyglądać o niebo lepiej. Ze zdziwieniem słuchałem
nawoływań do idiotycznych happeningów w Skaryszewie, i opisów rzekomego znęcania się tam nad końmi, które
wg mnie miały tyle wspólnego z rzeczywistością, co tezy pseudoekspertów Macierewicza w sprawie wypadku
w Smoleńsku. Do tego doszło wiele głosów "ratowników" prywatnych, wołających o wsparcie (dziwnym trafem
w 99% wsparcie finansowe) dla takiego, czy innego konia. I traf chciał, że po pewnym czasie niemal zawsze
okazywało się, iż proszący o pomoc "nieco" mijają się z prawdą, opisując stan i sytuację danego zwierzęcia.
Echa wielu takich spraw są zresztą obecne do dziś na naszej stronce i pozostaną tam "pro memoria", dla ostrzeżenia
innych ludzi o wielkim sercu i równie wielkiej naiwności. Kłamliwe, obliczone na efekt opisy, preparowanie zdjęć
koni, perfidne granie z premedytacją na ludzkich emocjach, próby wyłudzeń, szantaże, pomówienia - wystarczy
powrócić do niektórych opisanych tu historii...
Tak już mam, że nienawidzę kłamców, złodziei i oszustów. Szczególnie takich, co zamiast "uczciwie i otwarcie"
dać komuś w łeb i zabrać portfel, cwaniaczą, intrygują i robią z siebie "świętoj...bliwych" nabierając właśnie
ludzi o miękkich sercach. "Wojenki sieciowe", prowadzone na kilku forach, pokazywanie ewidentnych przekłamań
i matactw spowodowały, że coraz więcej osób patrzyło na błagania o pomoc trzeżwiejszym okiem; a i samych tych
naciąganych,krokodylimi łzami zmoczonych historyjek zrobiło się jakby wyraźnie mniej. Po prostu: już nie opłacało
się kłamać, zwłaszcza fundacjom. Zebrała się też w Internecie pewna nieformalna grupa nieco bardziej doświadczonych
życiowo ludzi, którzy postanowili nie tylko pomagać czynnie w ramach uskładanych przez siebie środków, ale też
w miarę możliwości weryfikować, czy kolejne błagania o pomoc mają jakieś realne podstawy, czy są tylko wyciskaczem
łez i portfeli. Mimo braku poparcia ze strony wielu internautów, przekonanych, że to kolejna fundacja-przekręt,
grupa w swej kilkunastomiesięcznej działalności pomogła w kilku przypadkach. W głównej mierze środki grupy szły
na zakup leków dla koni, opłat za badania i zabiegi, pokrycie kosztów transportu, wsparcie stajni dotkniętych
wypadkami losowymi, np. pożarem. Grupa była proszona o pomoc, ale też i sama starała się odpowiadać na apele
kierowane do powszechnej wiadomości, o ile stwierdziła, że faktycznie pomóc warto. Działając bez fanfar,
anonimowo i wyłącznie za składkowe pieniądze członków doczekała się w sieci kilku ciepłych słów od tych,
którym pomogła przy nie malejącym sceptycyzmie pozostałych.
I teraz trzeba zwrócić na jeden wielce ciekawy aspekt sprawy, na który powinien był zwrócić uwagę każdy, kto
choć w miarę uważnie przeczytał ostatnie dwa zdania... Kto zgadnie, w czym rzecz ? Pomyślcie chwilkę, zanim
przejdziecie do dalszej lektury...
...
Spieszę z wyjaśnieniem: otóż przez ów cały, kilkumiesięczny czas działalności grupy rozpatrzono góra 20 spraw
i próśb. Czy to dużo, czy mało ? Moim zdaniem - mało, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że grupa miała
przecież dostęp do informacji z całej Polski. A dlaczego więc tak mało ? Nie odrzucano niczego a priori.
Po prostu spraw wymagających rozpatrzenia było mało, a takich, w których faktycznie potrzebna była pomoc
z zewnątrz - jeszcze mniej. Dość powiedzieć, że ostatnie kilka miesięcy działania grupy były de facto miesiącami
niedziałania, a zgromadzone środki zalegały bezużytecznie na koncie. Grupa zdecydowała więc... rozwiązać się.
Ta krótka historia grupy jest dobitnym dowodem na to, że NIE MA JUŻ aż tak powszechnego zjawiska znęcania się nad
końmi, czy to przez osoby fizyczne, czy przez firmy ubojowo-transportowe. Oczywiście stale pojawiają się nowe
przypadki rażących zaniedbań i zwierzęcych tragedii, jak np. nagłaśniana niedawno sprawa głodujących koni
w Posadowie, będącym niegdyś chlubą wielkopolskiej hodowli. Takie sprawy rzecz jasna wymagają zdecydowanej
interwencji. Jednak nie jest to masówka, zjawisko codzienne i powszechne, wymagające ogólnopolskich akcji
i protestacji. Jest to tzw. "samo życie", zaniedbanie lub brutalność pojedynczej osoby (w przypadku Posadowa:
nowego właściciela stadniny, posądzanego o problemy z psychiką). W takich sytuacjach równolegle z ich nagłośnieniem
bezpośrednią interwencją i wymierną pomocą powinny zajmować się wyłącznie policja, straż miejska lub gminna,
czy ewentualnie organy do tego uprawomocnione: Straż dla Zwierząt oraz Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami -
oczywiście przy założeniu, że będa działać czysto i zgodnie z prawem. W żadnym jednak wypadku rozmitej maści
fundacje, gdyż jak pokazuje praktyka jakość tych działań bywa różna, a i nagłośnienie faktu swego istnienia
bywa priorytetem wyższym, niż ratowanie zwierząt sensu stricte.
Te moje dzisiejsze memuary z przeszłości dawnej i świeżej sprowokowane zostały ogłoszeniem, na które się
właśnie natknąłem na stronie 23 "Angory" (nr z 13 października 2013). Pokrótce: czterolatek Bono po doskonale
rozwijającej się, lecz zakończonej kontuzją karierze sportowej stał się bezużyteczny i ma jechać do rzeźni
do Włoch. Zły właściciel nie chce go leczyć bo to kosztuje 2,5 tysiąca, woli się go pozbyć. Był już handlarz,
ma wrócić za kilka dni, czasu mało, pomocy ! I dalej nieodłączny numer konta... Podpisano: fundacja Viva Ech,
gdybym za każdą usłyszaną historię o niechcianym kontuzjowanym koniu sportowym w podróży do Włoch dostawał złotówkę,
kupiłbym sobie nowe auto. Było takich bajęd mnóstwo, zmieniały się tylko imiona konia. I mało kto zwraca uwagę na
to, że zgodnie z regułami FEI czterolatek nie ma prawa mieć za sobą zadnej kariery, bo winien dopiero zaliczyć
pierwsze starty w zawodach. Mało kto będzie świadomy, że podróże koni do Włoch w tragicznych warunkach przeszły
do legendy. Wreszcie mało kto będzie wiedział, że moduł tzw. "1/3 pion" o wymiarach 108 x 192 mm, zajmowany przez
tę historyjkę, kosztuje wg
oficjalnego cennika
wydawnictwa 31.000 (słownie: trzydzieści jeden tysięcy złotych) - i to w dodatku netto ! Viva w tekście
narzekając mówi: "mimo, że nie mamy pieniędzy, zdecydowaliśmy się pomóc". No fakt: zamiast zapłacić za leczenie
konia wykupili reklamę stanowiąca 12-krotność wartości tego leczenia... Piszę "wykupili", bo nie wierzę, że
ktoś z zarządu "Angory" jest członkwiem Vivy i rezygnując z dochodów podarował tej organizacji kawał strony
w gazecie za friko.
Historia zatoczyła koło. Wyrosło nowe pokolenie młodych miłośników koni. Można zacząć więc od nowa bajeczki
według starego, utartego i doskonale przetestowanego schematu. Zmieniło się jedynie to, że fundacje przeniosły się
do gazet - tam bowiem anonse z prośbami o wsparcie wynalazkiem fenicjan nie mogą z definicji spotykać się
z natychmiastową kontrą czytelników, są więc bezpieczniejszą formą działalności.