Historia kołem się toczy




czyli: memuary i co z nich wynika

13.10.2013


Niemal 12 lat temu (ach ! jak ten czas leci !...) poziom mojej wiedzy i zainteresowania nt. koni równy był temu, jaki reprezentował ksiądz Benedykt Joachim Chmielowski herbu Nałęcz, płodząc dzieło pełne bzdur i zabobonów pt. "Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna (...)" W tej tzw. pierwszej polskiej encyklopedii (dziś porównywalnej raczej z internetową Nonsensopedią) ów kanonik całą swą wiedze hipologiczną zamknął w jednym krótkim zdaniu: "Koń jaki jest, każdy widzi." Głębia poglądów księdza na tematy konikowe jest, jak widać, porażająca... Głębia moich poglądów wówczas była - cóż - mniej więcej taka sama. (od księdza różniło mnie wszakże to, że ja się ze swoimi nie afiszowałem. Jak bowiem miał rzec inny pisarz, mistrz Andrzej Sapkowski: "Poglądy są jak dupa, każdy jakieś ma, ale po co od razu pokazywać ?...")

Na bazie swojej niewiedzy i kierując sie odruchem współczucia zaangażowałem się wówczas w akcje pomocowe związane z końmi źle traktowanymi. Były to pierwsze lata XXI wieku, a wśród osób zainteresowanych tematyką pomocową znany powszechnie był rozpowszechniany w sieci przez Vivę film, pokazujący straszny stan koni po podróży do ubojni we Włoszech. Tamten okres był dla mnie niezłą szkołą hipologii: w miejscu, z którym byłem "weekendowo" związany, byłem pozostawiany nierzadko sam sobie, mając na głowie codzienną obsługę kilkunastu koni: karmienie, pojenie, sprzątanie, pastwiska, rozmaite prace twórczo-naprawcze w obejściu. Malejące z czasem zainteresowanie Głównej Animatorki całej akcji sprawiło, że nieraz pozostawałem sam z rozmaitymi problemami, czasem wręcz nie oglądając ludzkiej twarzy od piątkowego popołudnia do popołudnia niedzielnego, gdy wracałem do domu. Ten paromiesięczny okres w siermiężno-przaśnych warunkach wystarczył aż nadto, by zrozumieć, że coś tu w całej sprawie śmierdzi... Ta przykra i smutna konkluzja w połączeniu z obserwacją działania tamtejszej stajni i bytu zwierząt była też bodźcem do intensywnego edukowania się w konikowych tematach, a następnie do wzięcia sprawy w swoje ręce i wyciągnięcia stamtąd Fuksa, podówczas jeszcze "końskiego przedszkolaka". Potem już poszło z górki: moja wiedza się poszerzała, powiększała się też dzięki Gosi moja praktyka, aż w końcu... powstała z tego Stajnia Trot. Nadal jednak temat pomocy zwierzętom w potrzebie był mi bliski i chciałem jakoś w jego ramach działać, mając już w zanadrzu nasze wiejsko-stajenne sączowskie zaplecze.

Od tamtej pory w kwestii wywozu koni na rzeź zmieniło się wiele. Jestem przeciwnikiem wegetarianizmu w jego najbardziej krzykliwej, medialno-oszołomiastej wersji, tak często objawianej przez rozmaite fundacje. Byłem jednak zawsze i nadal jestem zwolennikiem ochrony zwierząt kierowanych do uboju przed cierpieniami i stresem. Z początkowo niedowierzaniem, a potem z narastającą satysfakcją czytałem więc doniesienia medialne na temat tego, jak zaostrzane są zasady kolejowego i drogowego transportu koni, jak zwiększa się liczba (i jakość) kontroli na przejściach granicznych, czy na końskich targach. Przyklaskiwałem powstaniu nowej ustawy o ochronie zwierząt oraz działalności pomocowej niektórych osób, kierowanej już nie przeciw transportom, a przeciw pojedynczym, konkretnym przypadkom znęcania się nad końmi. Jednakże ku mojemu zdziwieniu nie malała liczba apeli o wsparcie niektórych fundacji - apeli m.in. nadal mówiących o potrzebie walki z "transportami śmierci" - mimo tego, że sprawy zaczęły wyglądać o niebo lepiej. Ze zdziwieniem słuchałem nawoływań do idiotycznych happeningów w Skaryszewie, i opisów rzekomego znęcania się tam nad końmi, które wg mnie miały tyle wspólnego z rzeczywistością, co tezy pseudoekspertów Macierewicza w sprawie wypadku w Smoleńsku. Do tego doszło wiele głosów "ratowników" prywatnych, wołających o wsparcie (dziwnym trafem w 99% wsparcie finansowe) dla takiego, czy innego konia. I traf chciał, że po pewnym czasie niemal zawsze okazywało się, iż proszący o pomoc "nieco" mijają się z prawdą, opisując stan i sytuację danego zwierzęcia. Echa wielu takich spraw są zresztą obecne do dziś na naszej stronce i pozostaną tam "pro memoria", dla ostrzeżenia innych ludzi o wielkim sercu i równie wielkiej naiwności. Kłamliwe, obliczone na efekt opisy, preparowanie zdjęć koni, perfidne granie z premedytacją na ludzkich emocjach, próby wyłudzeń, szantaże, pomówienia - wystarczy powrócić do niektórych opisanych tu historii...

Tak już mam, że nienawidzę kłamców, złodziei i oszustów. Szczególnie takich, co zamiast "uczciwie i otwarcie" dać komuś w łeb i zabrać portfel, cwaniaczą, intrygują i robią z siebie "świętoj...bliwych" nabierając właśnie ludzi o miękkich sercach. "Wojenki sieciowe", prowadzone na kilku forach, pokazywanie ewidentnych przekłamań i matactw spowodowały, że coraz więcej osób patrzyło na błagania o pomoc trzeżwiejszym okiem; a i samych tych naciąganych,krokodylimi łzami zmoczonych historyjek zrobiło się jakby wyraźnie mniej. Po prostu: już nie opłacało się kłamać, zwłaszcza fundacjom. Zebrała się też w Internecie pewna nieformalna grupa nieco bardziej doświadczonych życiowo ludzi, którzy postanowili nie tylko pomagać czynnie w ramach uskładanych przez siebie środków, ale też w miarę możliwości weryfikować, czy kolejne błagania o pomoc mają jakieś realne podstawy, czy są tylko wyciskaczem łez i portfeli. Mimo braku poparcia ze strony wielu internautów, przekonanych, że to kolejna fundacja-przekręt, grupa w swej kilkunastomiesięcznej działalności pomogła w kilku przypadkach. W głównej mierze środki grupy szły na zakup leków dla koni, opłat za badania i zabiegi, pokrycie kosztów transportu, wsparcie stajni dotkniętych wypadkami losowymi, np. pożarem. Grupa była proszona o pomoc, ale też i sama starała się odpowiadać na apele kierowane do powszechnej wiadomości, o ile stwierdziła, że faktycznie pomóc warto. Działając bez fanfar, anonimowo i wyłącznie za składkowe pieniądze członków doczekała się w sieci kilku ciepłych słów od tych, którym pomogła przy nie malejącym sceptycyzmie pozostałych.

I teraz trzeba zwrócić na jeden wielce ciekawy aspekt sprawy, na który powinien był zwrócić uwagę każdy, kto choć w miarę uważnie przeczytał ostatnie dwa zdania... Kto zgadnie, w czym rzecz ? Pomyślcie chwilkę, zanim przejdziecie do dalszej lektury...

...

Spieszę z wyjaśnieniem: otóż przez ów cały, kilkumiesięczny czas działalności grupy rozpatrzono góra 20 spraw i próśb. Czy to dużo, czy mało ? Moim zdaniem - mało, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że grupa miała przecież dostęp do informacji z całej Polski. A dlaczego więc tak mało ? Nie odrzucano niczego a priori. Po prostu spraw wymagających rozpatrzenia było mało, a takich, w których faktycznie potrzebna była pomoc z zewnątrz - jeszcze mniej. Dość powiedzieć, że ostatnie kilka miesięcy działania grupy były de facto miesiącami niedziałania, a zgromadzone środki zalegały bezużytecznie na koncie. Grupa zdecydowała więc... rozwiązać się.

Ta krótka historia grupy jest dobitnym dowodem na to, że NIE MA JUŻ aż tak powszechnego zjawiska znęcania się nad końmi, czy to przez osoby fizyczne, czy przez firmy ubojowo-transportowe. Oczywiście stale pojawiają się nowe przypadki rażących zaniedbań i zwierzęcych tragedii, jak np. nagłaśniana niedawno sprawa głodujących koni w Posadowie, będącym niegdyś chlubą wielkopolskiej hodowli. Takie sprawy rzecz jasna wymagają zdecydowanej interwencji. Jednak nie jest to masówka, zjawisko codzienne i powszechne, wymagające ogólnopolskich akcji i protestacji. Jest to tzw. "samo życie", zaniedbanie lub brutalność pojedynczej osoby (w przypadku Posadowa: nowego właściciela stadniny, posądzanego o problemy z psychiką). W takich sytuacjach równolegle z ich nagłośnieniem bezpośrednią interwencją i wymierną pomocą powinny zajmować się wyłącznie policja, straż miejska lub gminna, czy ewentualnie organy do tego uprawomocnione: Straż dla Zwierząt oraz Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami - oczywiście przy założeniu, że będa działać czysto i zgodnie z prawem. W żadnym jednak wypadku rozmitej maści fundacje, gdyż jak pokazuje praktyka jakość tych działań bywa różna, a i nagłośnienie faktu swego istnienia bywa priorytetem wyższym, niż ratowanie zwierząt sensu stricte.



Te moje dzisiejsze memuary z przeszłości dawnej i świeżej sprowokowane zostały ogłoszeniem, na które się właśnie natknąłem na stronie 23 "Angory" (nr z 13 października 2013). Pokrótce: czterolatek Bono po doskonale rozwijającej się, lecz zakończonej kontuzją karierze sportowej stał się bezużyteczny i ma jechać do rzeźni do Włoch. Zły właściciel nie chce go leczyć bo to kosztuje 2,5 tysiąca, woli się go pozbyć. Był już handlarz, ma wrócić za kilka dni, czasu mało, pomocy ! I dalej nieodłączny numer konta... Podpisano: fundacja Viva Ech, gdybym za każdą usłyszaną historię o niechcianym kontuzjowanym koniu sportowym w podróży do Włoch dostawał złotówkę, kupiłbym sobie nowe auto. Było takich bajęd mnóstwo, zmieniały się tylko imiona konia. I mało kto zwraca uwagę na to, że zgodnie z regułami FEI czterolatek nie ma prawa mieć za sobą zadnej kariery, bo winien dopiero zaliczyć pierwsze starty w zawodach. Mało kto będzie świadomy, że podróże koni do Włoch w tragicznych warunkach przeszły do legendy. Wreszcie mało kto będzie wiedział, że moduł tzw. "1/3 pion" o wymiarach 108 x 192 mm, zajmowany przez tę historyjkę, kosztuje wg oficjalnego cennika wydawnictwa 31.000 (słownie: trzydzieści jeden tysięcy złotych) - i to w dodatku netto ! Viva w tekście narzekając mówi: "mimo, że nie mamy pieniędzy, zdecydowaliśmy się pomóc". No fakt: zamiast zapłacić za leczenie konia wykupili reklamę stanowiąca 12-krotność wartości tego leczenia... Piszę "wykupili", bo nie wierzę, że ktoś z zarządu "Angory" jest członkwiem Vivy i rezygnując z dochodów podarował tej organizacji kawał strony w gazecie za friko.

Historia zatoczyła koło. Wyrosło nowe pokolenie młodych miłośników koni. Można zacząć więc od nowa bajeczki według starego, utartego i doskonale przetestowanego schematu. Zmieniło się jedynie to, że fundacje przeniosły się do gazet - tam bowiem anonse z prośbami o wsparcie wynalazkiem fenicjan nie mogą z definicji spotykać się z natychmiastową kontrą czytelników, są więc bezpieczniejszą formą działalności.