"Abaco Barbs" - ostatnie takie konie...




czyli: dzikie konie na wyspach Bahama

02.01.2011


W roku 1492 Kolumb odkrył Amerykę (a w zasadzie: Kubę). To odkrycie zapoczątkowało okres intensywnych wypraw odkrywczych, mających na celu zdobywanie nowych ziem. Już rok później król Hiszpanii wydał dekret, mocą którego każdy okręt udający się na taką wyprawę miał zabierać conajmniej dwie klacze, któe miały stanowić zaczątek hodowli. W oparciu o te właśnie konie hiszpańskich konkwistadorów stworzono w XVI wieku rasę Paso Fino. Powstała ona na terenie Puerto Rico w Ameryce Południowej przez krzyżowanie nie istniejącej już rasy Jennet z końmi andaluzyjskimi oraz berberyjskimi. Rasę ceniono z uwagi na wytrzymałość i umiejętność inochodu. Ponadto konie te "z natury" potrafią chodzić na kilka wyjątkowych sposobów: paso fino (kłus mocno zebrany, w którym nogi poruszają się gwałtownie, wysoko i bardzo szybko w górę i dół, przy bardzo małej długości kroku), paso corto (bardzo spokojny i wygodny galop o małej prędkości, porównywalnej do prędkości kłusa) i paso largo (ruch w typie szybkiego i obszernego, czterotaktowego galopu, w którym osiąga się prędkości rzędu 50 km/h). Wszystkie te chody są bardzo wygodne dla jeźdźca, a obniżony zad powoduje, że wstrząsy są dobrze amortyzowane. Ponadto chody te są bardzo reprezentacyjne, gdyż przednie nogi koni poruszają się energicznie.

Na początku XVI wieku grupa wywodzących się od Paso Fino koni trafiła na Abaco jedną z archipelagu wysp Bahama. Być może zostały sprowadzone do Kuby do prowadzenia prac przy wyrębie lasów sosnowych. Abaco jest bowiem jedyną wyspą archipelagu, na której rosna obficie lasy sosny karaibskiej. Być może konie pochodziły z jakiegoś rozbitego okrętu (w roku 1595 cała licząca 17 okrętów flota hiszpańska zatonęła na rafach przy Abaco). Z czasem zwierzęta stały się dzikie, a lasy stały się ich naturalnym środowiskiem życia. Konkwistadorzy pozbywszy się miejscowej ludności stracili też na długo zainteresowanie samymi Wyspami Bahama, na których nie było tego, co ich wszystkich najbardziej interesowało: złota. Po latach ludzie wrócili na Wyspy. Wiązało się to z amerykańską wojną o niepodległość i powstaniem USA - wówczas wielu brytyjczyków opuściło Stany i osiadło na okolicznych wyspach. Niektórzy jednak po pewnym czasie opuszczali je, pozostawiając swoje konie, które zasiliły już istniejące, dzikie stada.



Na abaco próbowano przez krótki czas uprawy trzciny cukrowej. Do tego celu schwytano i wykorzystano kilka koni, jednak znakomita większość pozostawała w stanie dzikim. Przez kolejne wieki stanowiły one tabuny liczące w sumie kilkaset sztuk. Starzy mieszkańcy wyspy pamiętają, że kilkadziesiąt lat temu były tu setki koni i jeszcze około roku 1960 można było spotkać grupy liczące nawet 50 sztuk, chodzące swobodnie po lasach (stanowiących ich naturalne środowisko życia) i okolicach plaży Treasure Cay. Nie najgorsze (choć dalekie od doskonałych) warunki życia powodowały, że konie te miały się całkiem dobrze. Niektóre chwytano, oswajano i używano do jazdy wierzchem. Niestety w latach 60-tych na wyspie coraz częściej miały miejsca polowania na dziki, podczas których strzelano także do koni. Nowo budowane drogi ułatwiały myśliwym dostęp do każdego zakątka. Liczebność stad zaczęła szybko spadać.Miał też miejsce tragiczny wypadek - dosiadająca jednego z takich złapanych koni dziewczyna spadła. Jej noga utkwiła w strzemieniu, a zwierzę spanikowało i pogalopowało, co w efekcie spowodowało śmierć młodej amazonki. Ta tragedia spowodowała czyjąś szybką i bardzo brutalną reakcję: rozpoczęła się eksterminacja pozostałych zwierząt. Do dziś nie wiadomo kto był tego sprawcą, jednak na całej wyspie można było spotkać zabite konie. Efektem tego aktu bezrozumnej zemsty było, że w ciągu kolejnego roku stado stopniało z około dwustu do zaledwie trzech (!) sztuk: ogiera i dwóch klaczy.



Te 3 zwierzęta zostały uratowane przez mieszkańców Abaco - Edisona Key and Mortona Sawyera, którzy zabrali je na Bahama Star Farm - wielka farmę cytrusów przy Treasure Cay. Mieli tam bowiem także pastwiska dla bydła ze sztucznie zasianą trawą. Konie otrzymały imiona: srokaty ogier - Castle, klacze Liz i Jingo. Stały się tam początkiem nowego, półdzikiego stada, które na początku lat 90-tych liczyło już 35 sztuk. Wszystko wydawało się być w porządku do momentu gdy zauważono, że od dłuższego czasu żadna z klaczy nie urodziła zdrowego źrebaka, któy był w stanie przeżyć pierwsze kilka tygodni. W wyniku badań ustalono, że jedzona przez konie trawa i liście z farmy są nadmiernie skażone środkami chemicznymi, stosowanymi do oprysków drzew cytrusowych (swoją drogą ciekawe, ile tej chemii wchłaniamy my sami, jedząc importowane pomarańcze ?...). Pochłanianie chemikaliów wraz z trawą spowodowało, że populacja "stanęła w miejscu". Wyjściem byłoby przeprowadzenie koni poza farmę, z powrotem do lasów, jednak obecnie przez wyspę przechodzi wiele dróg, które silnie ograniczałyby zwierzętom możliwość swobodnego przemieszczania się w poszukiwaniu pożywienia. Zdarzyła się też inna kastastrofa - wyspę spustoszył huragan Floyd. Całe połacie lasów, które mogłyby znów stać się naturalnym środowiskiem zwierząt, zostały powalone. Wiatrołomy były tak splątane, że poruszanie się wśród nich nie byłoby dla koni możliwe. Nie było wyboru: konie nadal musiały pozostać na farmie. W roku 1998 na wyspie żyło 21 koni, w 2001 - 18 koni, z których dwa wkrótce padły. Pozostało 7 ogierów i 9 klaczy. Zwierzęta nie miały odpowiednio dobrych warunków do swobodnego poruszania się, przez co ich kopyta nie były w dobrym stanie. Klacze w wyniku nazbyt bogatej w białko diety opartej o "sztuczną" trawę pastwiskową sprawiały wręcz wrażenie zapasionych. większość zwierząt zdradzała symptomy ochwatu.



Końmi i kwestią ich przetrwania zainteresowała się wówczas Milanne "Mimi" Rehor. Trzeba powiedzieć, że nie jest ona profesjonalistką, a jedynie po amatorsku "koniarą" - po prostu zobaczywszy konie starała się robić to, co uważałała dla zwierząt za najlepsze. Przypłynąwszy na wyspę mieszkała (i mieszka nadal) na swojej łodzi, ale regularnie obchodziła okolice i kontrolowała stan stada. Okazało się wtedy, że klacze były łagodne i pozwalały podejść do siebie dość blisko, ogiery natomiast - nie. Przy wsparciu Franka Bella (to taki mniej u nas znany w porównaniu z Patem Parellim, czy Monty Robertsem "zaklinacz koni", który ma swój tzw. "7-Step Safety System") i paru innych osób udało się konie nieco oswoić. Dzięki temu było parokrotnie możliwe niesienie zwierzętom pomocy weterynaryjnej oraz dokonanie niezbędnej korekcji kopyt. W roku 2002 pani Rehor wpadła na pomysł: wokół farmy rozciągały się ocalałe od huraganu duże nieużytki, zwane Crown Land. Są one dośc bogate w paszę, wodę i cień. Są tez odpowiednio przestronne (dzikie konie zwykle przebywają 15-30 km dziennie, co utrzymuje je w zdrowiu i pozwala na odpowiednie ścieranie się kopyt). Pani Rehor udało się pozyskać dotacje na ogrodzenie tego terenu. Udało się jej także zainteresować sprawą koni ówczesnego premiera. Wzięła udział w sesji parlamentu Wysp Bahama, podczas której poprosiła o przekazanie na potrzeby zachwowania stada ok. 600 akrów (ponad 240 ha). Ku jej wielkiemu zdziwieniu okazało się, że rząd był gotów przeznaczyć na ten cel dużo większą powierzchnię. Teren został częściowo ogrodzony za jej prywatne oszczędności i za pieniądze z dotacji, a konie zostały przepędzone na nowe miejsce. Dziś nadzór nad końmi sprawuje W.H.O.A. - Wild Horses of Abaco Preservation Society (Towarzystwo Ochrny Dzikich Koni z Abaco). Z uwagi na wysoką czystość genów, zachowaną przez wieki, zwierzęta te stały się oficjalnie rasą "Abaco Barbs", czyli koni berberyjskich z Abaco. Niestety populacja nadal maleje, a źrebaki nadal rodzą się martwe. Według informacji z lipca 2010 pozostało już tylko 5 sztuk...







Zródła:

http://www.kbrhorse.net/wclo/abaco.html
http://www.arkwild.org/
http://www.motygido.co.uk/bahamas_barb.htm
http://www.equiworld.net/breeds/abaco/index.htm
http://www.motuiti.com/Barbs/Barbs.html