Konie i armaty



czyli: o szczególnych koniach wojskowych

Dawne wojsko nieodmiennie kojarzy się z końmi. Puszczając wodze wyobraźni zwykle widzimy rycerza lub żołnierza z mieczem, szablą lub piką, siedzącego na koniu. Warto jednak pamiętać, że konie w ówczesnym wojsku spełniały i inne bojowe zadania. Między innymi służyły w artylerii.

Artyleria towarzyszyła walczącym już w wiekach średnich. Ale artyleria konna to wynalazek rosyjski z połowy XVIII wieku. Po raz pierwszy zastosowano go w wojnie siedmioletniej z Prusami. Pierwszą regularną baterię utworzył w 1759 Fryderyk Wielki, po czym użył przeciwko Austriakom. Austriacy użyli artylerii konnej po raz pierwszy wykorzystali je podczas manewrów w 1783 roku. Najpóźniej "dorobili się" jej Francuzi - dopiero w 1792. Były to czasy rozbiorów Polski - ówczesna Rzeczpospolita przestała istnieć, a wraz z nią - polskie wojska.

Po odzyskaniu niepodległości II Rzeczpospolita zaczęła się organizować, w tym - organizować także swoją armię, a w jej ramach - konną artylerię. w 1919 roku rozkazem Ministerstwa Spraw Wojskowych wyznaczono przy każdym Okręgu Wojskowym stałą Komisję Remontową, której zadaniem było kupowanie odpowiednich koni dla wojska. Ta sprawa była bowiem nie lada kłopotem - tuż po odzyskaniu niepodległości koni w Polsce było za mało i na potrzeby wojska kupowano je "jak leci". Oczywiście dla kawalerii kupowano konie w typie wierzchowym, a dla artylerii i taborów konie pociągowe, ale na tym się ocena jakości i przydatności zwierząt kończyła. Tymczasem jednak innych cech wymagano od koni wierzchowych, innych od koni służących do ciągnięcia armat, innych - od koni ciągnących wozy z zaopatrzeniem.



W maju 1923 roku w Polsce było dużo, bo ponad 4 miliony koni. Jednak gdy wspomniane Komisje Remontowe rozpoczęły po raz pierwszy zakupy zwierząt wg wytycznych ze wspomnianego rozkazu, okazało się, że stan ówczesnej hodowli był tak tragiczny, że w istocie nie było w czym wybierać mimo, że narzucone rozkazem kryteria nie były aż tak bardzo restrykcyjne. Z tego powodu Ministerstwo Spraw Wojskowych rozkazało, by nie przeprowadzano brakowań koni w oddziałach przez coroczne wyłączanie ze służby zwyczajowego odsetka koni starszych. Wybrakować takiego konia wolno było tylko w razie jego całkowitej niezdatności do służby. Problem jakości koni wojskowych pogłębił się z winy samych dowódców, którzy dla estetyki zaczęli gromadzić w swych oddziałach konie jednej maści, nie patrząc na ich faktyczną przydatność do pracy. Przy ogólnie słabej jakości koni mogło to pogłębić problem - patrzenie bardziej na względy estetyczne niż na realną wartość zwierząt było oczywistym błędem. Ministerstwo Spraw Wojskowych musiało odrębnym, obowiązującym przez kilka lat rozkazem, zakazać takich praktyk. Zakaz został zniesiony dopiero, gdy Komisje Remontowe rozwinęły w pełni działalność. Komisje te przestrzegały bardzo coraz bardziej ostrych i często aktualizowanych przepisów klasyfikacyjnych, pozyskując konie wyłącznie od hodowców, a pomijając zwykłych handlarzy. Kupowano konie wszystkich maści, z wyjątkiem srokatych. Przy okazji zaniechano cąłkowicie kupna ogierów, biorąc do armii tylko wałachy (stanowiły ok. 80% całości) i klacze (20%). Stale badano potrzeby wojska i stosownie do nich zmieniano niejednokrotnie kryteria wyboru zwierząt.

Największym źródłem koni dla wojska była Wielkopolska. Związki hodowlane urządzały wystawy i pokazy koni remontowych, jakość pogłowia koni poprawiała się stale i wyraźnie. Po kilku latach kawaleria była generalnie wyposażona w dobre konie wierzchowe. Ale wojsko nadal cierpiało na duże niedobory konia pociągowego artyleryjskiego. Po prostu: w Polsce przez ponad 120 lat zaborów nie powstała tradycja hodowli takiego typu konia.



Sprawa nie była prosta. Same konie artyleryjskie powinny były reprezentować kilka typów. Od 1928 roku konie pociągowe podzielono na kilka typów: artyleryjski lekki (AL), artyleryjski ciężki (AC), artyleryjski obniżony (AO) i taborowy (T). W artylerii lekkiej konie pociągowe poruszały się stępem i czasem kłusem, a tylko w wyjątkowych przypadkach galopem. Konie artylerii ciężkiej chodziły jeszcze wolniej, praktycznie zawsze stępem, a tylko wyjątkowo kłusem. O ile w pierwszej grupie sprawdzały się np. konie pogrubione, o tyle w drugiej - praktycznie tylko ciężkie konie zimnokrwiste, typowe stępaki. Z kolei trzecia grupa, artyleria konna, która towarzyszyła oddziałom kawalerii, poruszała się kłusem i nieraz galopem. Tu ani konie artyleryjskie lekkie, ani artyleryjskie ciężkie, nie sprawdzały się prawie w ogóle. Konie artylerii konnej musiały dotrzymać tempa kawalerii; dla lekkich koni, na których siedziała obsługa dział, było to łatwe, ale w przypadku koni pociągowych, a zwłaszcza dla lewych koni w parach, na których też jechali żołnierze, był to duży wysiłek. Armata ważyła około 2 ton, a problemem było nie tylko ciągnięcie tego ciężaru, ale też jego hamowanie na pochyłościach - ciężar tej pracy spoczywał praktycznie tylko na dwóch konia dyszlowych (armaty ciągnięte były przez 3 pary koni, zwane kolejno dyszlową, środkowa, i szpicową), które musiały być silne i masywne, ale też i dość szybkie. Takich właśnie koni poszukiwały Komisje Remontowe, takich koni był zawsze niedobór. Dla takich koni dodano też osobną kategorię AK - artylerii konnej. Typ ustalono, ale takich koni stale brakowało.

Typ AK był koniem pociągowym, który chodami i siłą mógł zapewnić utrzymanie tempa marszowego oddziałów kawalerii. Miał to być koń obniżony, o krótszych nogach, ale potężnej budowie, suchych ścięgnach i dobrych, swobodnych chodach. Wymagano długiego, pasującego pod siodło grzbietu i krótkiej, dobrze umięśnionej, pasującej pod chomąto szyi. Typ AC był typowym ciężkim koniem pociągowym, od którego wymagani potężnego umięśnienia przy jednoczesnej harmonijnej budowie. Typ AL był zbliżony do AC, lecz mniejszego kalibru. Z typu taborowego T zrezygnowano, do ciągnięcia zwykłych ładunków kierowano te konie wszelkich innych typów, które nie sprawdziły się w swej pierwotnej kategorii. Konie artylerii konnej i artylerii lekkiej były przygotowywane do pracy pod siodłem i w zaprzęgu. W artylerii ciężkiej przygotowywano konie tylko do pracy zaprzęgowej, aczkolwiek były też przyzwyczajane do obecności siodła i jeźdźca ba grzbiecie podczas pracy pociągowej (w zaprzęgu). Konie artylerii (poza najcięższymi) mimo, że były zaprzęgowymi, dobrze też skakały przez przeszkody.



Aż do II Wojny Swiatowej nie udało się tak naprawdę wyprodukować "masowo" właściwego typu konia dla artylerii konnej. O ile inspekcje pułków na ogół oceniały bardzo dobrze formę koni i jakość opieki nad nimi, o ile wszystkie konie pracowały doskonale, były żywe, a jednocześnie łagodne, o tyle same konie pod względem zgodności z normami wypadały zgoła nieciekawie. Koniom artyleryjskim zwykle brakowało aż tak mocnego umięśnienia, jakie było wymagane. Konie bywały przy tym różnych typów. w 85% pochodziły z Polski, w 10% - z Irlandii. Konie pochodzenia zagranicznego były dość stare (ale jednak ich pracę ocenianio bardzo dobrze). Jednakże mimo, iż niejeden koń wyróżniał się jako idealny w pokroju i w pracy, to generalnie tylko bardzo nieliczne spełniały kryteria typu AK; przykładowo w 1 Dywizjonie Artylerii Konnej taki koń był tylko jeden ! Jak jednak pisano w piśmie "Jeździec i Hodowca" z 1934 roku: "Winy w tym niczyjej nie ma, gdyż hodowla nasza nie stanęła jeszcze na tym poziomie, aby dać pełnowartościowego konia tego typu. Zbliżamy się już w swych możliwościach do produkowania zadawalających, a nawet i niezłych koni wierzchowych, lecz mamy jeszcze zbyt mało pracy za sobą i wkładów w hodowlę, aby mógł powstać dobry koń do artylerii konnej. Na to musimy jeszcze poczekać nie ustając w wytrwałej, a systematycznej pracy hodowlanej i zdając sobie sprawę, że do tego ideału dążyć powinniśmy, gdyż jest to koń wszechstronnie użytkowy".

Kłopot z końmi nie był jedynym problemem armii okresu międzywojennego. Innym była kwestia wszelkiego sprzętu jeździeckiego i pociągowego. W II Rzeczypospolitej artyleria konna korzystała głównie ze sprzętów jeździeckich "odziedziczonych" po zaborcach. Głównie były to rzędy i uprzęże niemieckie i austriackie. Do tego doszły jeszcze szorowe uprzęże artyleryjskie francuskie, przywiezione przez armię gen. Hallera. oraz nieco zdobycznego sprzętu rosyjskiego. Niektóre organizowane w odrodzonej Polsce jednostki konnej artylerii musiały po części zaopatrzyć się w rzędy i uprzęże własnym sumptem. Słowem: wyposażenia używano takiego, jaki akurat były dostępny. Taki sam problem był także z siodłami - trafiały się nawet zabytkowe i sportowe. Częściowo uzupełniano braki w ramach rządowych zakupów za granicą (głównie rzeczy z demobilu). Później określono za obowiązujący typ uprzęży austriackią bezorczycową uprząż chomątową wz. 99 i rząd austriacki, także wzoru 99. Dla oficerów obowiwiązującym stał się polski rząd oficerski wz. 25, będący zmodyfikowanym rzędem rosyjskim. Ciekawostką jest, że rząd koński oficerów (artylerii i kawalerii), były ich prywatną własnością. Musieli go kupić za własne pieniądze, podchorążowie już podczas nauki w szkole wpłacali na ten cel zaliczki. Zaś oficerowie rezerwy podczas powołania na manewry oraz potem, podczas mobilizacji, otrzymywali rząd szeregowców.



Jeszcze pod koniec lat dwudziestych w artylerii konnej część wozów stanowiły dwukołowe rosyjskie "biedki" jednokonne, do których doprzęgano drugiego konia i powożono nimi z siodła. Służyły one do transportu lekkiego sprzętu. Z czasem wprowadzono wozy taborowe polskie różnych typów, które dobrze się sprawdziły w kampanii wrześniowej. Niestety podczas wojny tabor uzupełniono o wozy z rekwizycji - te sprawiały same kłopoty. Wozy z kresów wschodnich miały słabą budowę i małe, wąsko osadzone koła - już stukilowy ciężar mógł być ciężarem sporym, pod którym mogły po prostu rozlecieć się. Z kolei wozy wielkopolskie umożliwiały przewóz o wiele większych ciężarów - nazbyt z tego korzystano, a zaprzęgi nieraz grzęzły w piasku.

***


Dla wojska koń był ważniejszy od żołnierza w kolejności codziennych czynności. Najpierw czyszczony, karmiony i oporządzany był koń, a dopiero potem żołnierz zaspakajał swoje potrzeby. Często zasłużone konie zostawały w pułkach na "łaskawym chlebie". Np. koń płk Bolesława Mościckiego dożył w ten sposób 27 lat, a koń ppłk Józefa Dunin - Borkowskiego - prawie 30 lat. słynny "Jasiek" mjr Adama Królikiewicza, wykupiony przez jeźdźca żył 28 lat, a "Bojek" gen. Zygmunta Piaseckiego - 29 i po wybuchu wojny pomimo ślepoty został ewakuowany z Mińska Mazowieckiego, po czym oddany na przechowanie do Nowodwóru pod Garwolinem. Niestety nie każdemu koniowi była dana taka emerytura. Na ogół konie były odsprzedawane na wieś, do nie najlepszych warunków i do ciężkiej pracy. Bywały udokumentowane przypadki, kiedy taki wysłużony koń wojskowy sprzedany chłopu, na sygnał trąbki wojskowej przejeżdżającego opodal oddziału zrywał się do galopu, i dołączał do szwadronu. W jednym z takich przypadków ujęty tym oficer z własnej kieszeni wykupił takiego weterana od pługa.



Oto, jak swoje szkolenie wojskowe w konnej artylerii wspomina Władysław Roman:

Najbardziej jednak pasjonowała jazda konna i niecierpliwie czekaliśmy na jej początek. Po kilku dniach zaprowadzono nas do stajni. W czterech plutonach, czterech częściach stajni, po obu stronach długiego korytarza stały konie, przeważnie karę. Na nasz widok odwracały łby i spoglądały z wyraźną ironią. Nad każdym stanowiskiem wisiała tabliczka z numerem ewidencyjnym, imieniem konia i rocznikiem. Niektóre miały wplecione w grzywy lub ogony czerwone tasiemki. Znaczyło to "gryzie" lub "kopie" albo jedno i drugie, czyli uważaj, rekrucie, byś nie zbierał zębów. W stajni było czyściutko, ściany, słupy i ścieki bielone wapnem, świeża ściółka. Stajenni z szufelkami zbierali skrzętnie "bobki". Pachniało amoniakiem.

Konie przydzielał dowódca baterii. Staliśmy grupą na korytarzu, modląc się w duchu, by nie dostać gryzącego bądź kopiącego. Zawsze bezpieczniej. Kapitan szedł wzdłuż stanowisk i dobierał jeźdźców według wzrostu. "Trzeba mi dwóch większych. Chodźcie wy obaj" - wskazał na mnie i Zdzisława. "Akurat dla was konie. Wam 'Azbest'" - zwrócił się do Zdzisława - "a wam 'Murza'." Przede mną widniał szeroki koński zad. Ogromny, kary wałach odwrócił łeb i patrzył melancholijno-pobłażliwym spojrzeniem: "No co, chłopczyku ? Zaprzyjaźnimy się ? Co przyniosłeś dobrego ? Młodyś, bardzo młody, wielu już takich widziałem". Rzuciłem okiem na ogon - nie ma czerwonej wstążeczki, na grzywie również nie ma. Odetchnąłem z ulgą. Spojrzałem na tabliczkę: rocznik 1918, znaczy rok młodszy ode mnie, jak na konia wojskowego to staruszek. Grzbiet wgięty w głęboki łęk, nogi grube, koń tęgi, wysoki i mocny, niezbyt zgrabny, raczej do platformy niż pod wierzch. Istotnie był to koń artyleryjski i razem z "Azbestem" stanowił dyszlową, czyli najsilniejszą, parę zaprzęgu działa. Kiedy wszyscy już stali przed stanowiskami, kapitan rozkazał: "Zawołać konia po imieniu. Podejść śmiało z lewej strony, poklepać po karku, poczęstować chlebem i cukrem, porozmawiać, zapoznać się. Tylko śmiało i zdecydowanie, gdyż koń czuje, czy żołnierz się go boi. I jeśli tak jest, zaraz bryka. No, do koni !"

(...)



Po zrobieniu kilku okrążeń na ujeżdżalni, porucznik zapowiedział wyjazd w teren, o czym marzyliśmy od dawna. Jechaliśmy "rojem", konie ożywiły się, zaczęły pląsać i parskać. Im również znudziła się ujeżdżalnia, chciały przestrzeni i ruchu. "Halo ! Wy, na 'Burłaju', jedźcie na czołowego !" - zawołał porucznik. "Co to znaczy dobry koń, od razu się wyróżniłem" - pomyślałem z radością, gdyż na czołowego wyznaczano co lepszych jeźdźców. Wyprostowałem się jeszcze bardziej, wypchnąłem pięty w dół, łydki do tyłu i wyjechałem kilka kroków przed zastęp. Porucznik wskazał kierunek na wieś na horyzoncie i kazał ruszyć kłusem. "Burłaj" szedł miękkim, sprężystym krokiem i coraz bardziej przyspieszał chód, tańcząc i podrzucając łbem. "Czołowy ! Uregulujcie tempo !" - krzyknął mi porucznik. ściągnąłem silniej wodze, wzmagając równocześnie nacisk łydek. W tej samej chwili poczułem, że dzieje się coś niezwykłego. Koń zaczął jakby płynąć skokami w przód, wiatr zaświstał mi w uszach, zachwiałem się w siodle i zacząłem się suwać pomiędzy łękami. Zrozumiałem, że to jest galop. Za sobą słyszałem tętent kopyt, parskanie koni i spłoszone okrzyki jeźdźców. Bałem się obejrzeć do tyłu, lecz czułem, że cały zastęp pędzi galopem, jednakże coraz dalej poza mną. A "Burłaj" mknął szybciej i szybciej, zdawało się, że wcale nie dotyka ziemi, tylko płynie w powietrzu. Nogi wypadły mi ze strzemion, straciłem panowanie nad wodzami, zacząłem przesuwać się na lewą stronę siodła. "Spadnę !" - pomyślałem, czując, że siedzisko mam już W połowie prawego uda. Strach mnie ogarnął, zabiję się w takim pędzie. Zrobiłem, gwałtowny rzut ciałem i wróciłem kroczem na siodło. Chwyciłem się oburącz za grzywę. Pomału przytomniałem, szalony pęd wydawał się nawet przyjemny. Wiatr chłostał twarz, szumiał w uszach, łzawił oczy, a zarazem upajał.

"Stój ! Stój ! Stój, cholero !" - usłyszałem za sobą. "Pewnie porucznik złości się na mnie, dobrze mu wołać, ale jak to wykonać ?" - pomyślałem, próbując powstrzymać konia. Gdzie tam ! Nie ma mowy ! "Burłaj" nie reagował na wędzidło, ja zaś zbyt słabo siedziałem w siodle, zgubiwszy strzemiona, aby z nim walczyć. "Czort z nim, niech pędzi, kiedyś wreszcie się zmęczy" - zrezygnowałem. Obok zjawił się jeździec, nie był to jednak porucznik. Kolegę również poniósł koń. Podobnie jak ja leżał na jego szyi i wrzeszczał rozpaczliwie "Stój !", myśląc, że w ten sposób zatrzyma swego "Arymana". Ale "Burłaj" miał ambicję sportową - nie dać się wyprzedzić. Zaczęły się zatem wyścigi i wkrótce byłem znowu sam. Zbliżałem się do wsi. Koń miał widocznie dość i dał się zatrzymać. Przystanął również i "Aryman" ze swoim jeźdźcem. Spojrzałem do tyłu. Daleko za nami galopował po polu rozproszony zastęp, podobny do stada wron. Bliżej ku nam pędziło dwóch jeźdźców, porucznik i jeden z kolegów.

- No, jak tam ? - zawołał porucznik podjechawszy do nas. - Portki pełne? Puste ?
- W porządku.
- Byłem pewny, że zlecicie. Ale chwała Bogu !

Zaczęli nadjeżdżać koledzy. Ich ciężkie, artyleryjskie konie nie mogły rozwinąć takiego tempa jak "Burłaj", niemniej galopowały niezgorzej. Wszyscy byli zachwyceni, bądź co bądź pierwszy galop i to od razu w terenie. Twarze czerwone z przejęcia, furażerki przekręcone, spodnie wylazły z cholew, postawy raczej żałosne.

- Widzicie chłopcy, taka jest jazda konna - powiedział porucznik, gdy zebrał się już cały zastęp. - Specjalnie dałem na czołowego tego na "Burłaju", wiedziałem, że koń go poniesie. Chciałem, byście spróbowali galopu w dobrym tempie, żebyście w nim zasmakowali. Ale zanim tak będziecie jeździć, trzeba długo i starannie ćwiczyć na ujeżdżalni. Jeżeli będziecie robić postępy, powtórzymy co jakiś czas taki wyjazd w teren.

(...)



Najgorzej było na jeździe konnej. Taką litanię przekleństw trudno sobie wyobrazić. Niektóre fantastyczne, wszystkie niecenzuralne. Kapitan zapowiedział jednak na początku, że nie należy się obrażać. Trzeba więc słuchać cierpliwie, a czasem nawet pośmiać się, zwłaszcza gdy epitet dotyczył sąsiada... "Żebyście byli taki duży, jak jesteście głupi, moglibyście na klęczkach księżyc w dupę pocałować !", "Siedzicie na tym koniu jak małpa na brzytwie" albo "jak k...wa na nocniku". Kiedyś elegancki porucznik, w rogatywce i białych rękawiczkach, bardzo się zdenerwował postawą jeźdźców. Cisnął w błoto czapkę i rękawiczki, złapał się za głowę i jęknął na całą ujeżdżalnię: "Psiakrew ! Rany boskie ! Nie wytrzymam dłużej, zwariuję ! Mam narzeczoną, chciałem się żenić, ale jak pomyślę, że mogłaby urodzić mi takich synów, takie ofermy jak wy, kanonierzy z cenzusem, to lepiej niech jej cnota zwiędnie, a ja zostanę kawalerem do końca życia !" Charakterystyczne, że ci sami oficerowie, przeklinający grubiańsko w stajni, czy na ujeżdżalni, w sali wykładowej wyrażali się normalnie, wręcz elegancko, a jeśli komuś zwracali uwagę, robili to tak grzecznie, że zdumienie brało. Widocznie to atmosfera stajni tak działała, a może w samej rzeczy były z nas takie ofermy ? Godziny w sali wykładowej były odpoczynkiem...


A tak wspomina Stnaisław Koszutski:

"(...) Konna artyleria bowiem od chwili jej powstania w wolnej Polsce, była bronią specjalną. My "konniki" uważaliśmy ją za "królową broni" i chcieliśmy ją rzeczywiście podciągnąć do takiego poziomu, by to uznali wszyscy inni. Tradycją swą konna artyleria nawiązywała do Królewsko- Konnej Baterii Artylerii Gwardii i Konnej Baterii generała Bema. Młody oficer pierwszego dnia przydziału do dywizjonu był wychowywany w duchu tradycji, zwyczajów i miłości swej broni. Służba była twarda. Często młody podporucznik świeżo przybyły z Oficerskiej Szkoły Artylerii płakał po nocach, będąc "cukany" nieledwie za każde odchylenie czy fałszywy krok. Cukano go za źle oczyszczone buty, za wypicie czy niewypicie kieliszka wódki, za słabą komendę, za niezrozumienie sygnału trąbką, za złą postawę na koniu czy za brak dowcipu. Cukano go tak długo, aż nieszczęsny podporucznik zrozumiał, że jest ostatnim stworem dyonu, niższym od rekruta i zołzowatego konia. Przez dwa lata musiał właściwie zrezygnować całkowicie z prywatnego życia na rzecz oddziału.

(...)

śmieszne, głupie, czy nawet rewoltujące mogą się wydać dla postronnego obserwatora zwyczaje-anachronizmy wychowania oficera w 20 wieku w nowoczesnej demokratycznej armii, jakie były przyjęte i kultywowane w dywizjonach artylerii konnej. Po co to było robione? Co to w końcu mogło dać za pożytek ? Trudno jest na takie pytanie odpowiedzieć bezpośrednio i uzasadnić czymś innym niż chęcią wyróżnienia się, może szukaniem specjalnego własnego stylu, a może nawet kontynuowaniem pewnych zwyczajów przeniesionych z obcych armii. Ale co to w wyniku dało, można było wkrótce zobaczyć... Zobaczyć we Wrześniu 1939 pod wsiami Miedzno-Mokra, gdy baterie 2 DAK wspierając bratnie pułki Wołyńskiej Brygady Kawalerii odpierały ogniem na wprost jedno za drugim, natarcia niemieckich czołgów, aż legła całkowicie wybita bateria i z 12 dział dywizjonu - pięć zaledwie zostało zdolnych do strzelania. Kiedy ten sam dywizjon 5 dział liczący zagrodził drogę niemieckiemu natarciu w dniu 8 września pod Cyrusową Wolą i walcząc samotnie w lesie osłaniał oderwanie się pułków Kawalerii. Tam zginął ostatni dowódca baterii Przed wyruszeniem ataku niemieckiego powiedział on: "Będziemy osłaniać naszymi lufami naszych towarzyszy - jak Bem pod Ostrołęką. Nikt bez rozkazu nie zejdzie ze stanowiska". A słyszałem z opowiadania, jak mój dawny 14 DAK, którego dowódcę w tym opowiadaniu wspominam, bił się w Prusach Wschodnich. Zginęło w tym dniu dwóch dowódców baterii prowadząc ogień swych dział na siebie, gdy punkty obserwacyjne otoczyła piechota niemiecka.(...)"




Zródła:

http://www.dobroni.pl/rekonstrukcje,konie-rzedy-uprzeze-i-pojazdy-artylerii-konnej-wojska-polskiego,973
http://www.kawaleria.marcin-lewandowski.xip.pl/artkon.php
http://www.oldartillery.pl/strona/index.php?option=com_content&task=view&id=42&Itemid=27
http://kawaleria2rp.w.interia.pl
"Wspomnienia z różnych pobojowisk" - Stanisław Koszutski, Londyn 1972
"Oficer do zleceń" - Władysła Roman, PWN 1989