Zima tego roku jakaś taka mało zimowa, zeszłoroczna zresztą też nie była lepsza - a jeszcze 10 lat temu trafiały się w Sączowie
mrozy rzędu -30 stopni i zaspy takie, że nasza ulica przez tydzień była dla komunikacji miejskiej nieprzejezdną... I choć z
wiekiem człowiek coraz bardziej narzeka na zimno, a coraz mniej ma ochotę zmagać się z łopatą do odśnieżania podjazdu, to jednak
w taką "burą" pogodę, jak teraz, pozostaje chyba w każdym pewien niedosyt... Można by westchnąć i powiedzieć: "Ech, kiedyś to
były zimy ! Nie to, co dziś !..." - i będzie w tym sporo racji. A brak zimy z prawdziwego zdarzenia prócz negatywnych aspektów
klimatycznych i rolniczych ma też i aspekt społeczny: coraz mniej szans na tradycyjne zimowe zabawy takie, jak lepienie bałwana,
pozjeżdżanie z górki na byle czym, albo tradycyjny, konny kulig. A przecież ta ostatnia zabawa ma u nas wielowiekową tradycję !
Kulig kojarzy się nam dziś z jazdą rządka dziecięcych sanek - i to raczej za traktorem lub samochodem, a nie za końmi. Jednakże
taka forma kuligu ma się nijak do prawdziwej staropolskiej sanny ! Przyjrzyjmy się więc, czym naprawdę kiedyś był: trzeba by
przede wszystkim zacząć od tego, że kulig to nie była ot, taka sobie przejażdżka w kilka sań. Już za Zygmunta Starego obecny
na jego dworze poseł turecki pisał: "W pewnej porze roku chrześcijanie dostają warjacyi i dopiero jakiś proch sypany im potem
w kościołach na głowę leczy takową" i nie ma soię co dziwić, gdy spojrzy się na to, co się wtedy działo. Choć jednak na pozór
była to zabawa szalona, to nic nie działo się tak całkiem "na żywioł". Z kuligami wiązało się bowiem szereg tradycji i zwyczajów,
opisanych m.in. w "Encyklopedii Staropolskiej XIX-wecznego historyka, archeologa i etnografa Zygmunta Glogera. Plan kuligu
układano bardzo starannie, nie przejmując się jednakże sprawami jadła i napoju. Wiadomo było, że w karnawale wszędzie znajdzie
się tego dobra sporo, zwłaszcza, że staropolska tradycja nakazywała zapewnić gościom poczęstunek i nie uchylać się od zabawy.
Za to bardzo starannie "rozpisywano" trasę i wyznaczano na niej punkty zborne tak, żeby obowiązkowo odwiedzić te dwory, gdzie
mieszkały panny na wydaniu. Tańce i flirty połączone z przejażdżkami w saniach miały dawać jak najwięcej uciechy - tym większej,
że nieraz podczas kuligów zasady wychowania szły w kąt. Każdy, kto nie był kiep, skwapliwie korzystał z okazji, by swą pannę
poobściskiwać pod pretekstem ochraniania jej przed zimnem !
Prawdziwy kulig "z definicji" mógł odbywać się w okresie się w przedostatnim tygodniu karnawału (zwanego dawniej Zapustami)
trwać do północy we wtorek poprzedzający środę Popielcową, czyli do początku Postu. Ponoć nazwa wzięła się od słowa "kulik",
oznaczającego dość rzadki dziś gatunek ptaka, którego szukanie po okolicy miało byc do całej zabawy pretekstem. Pretekstem
oczywistym, bo kulik, żerujący najchętniej na podmokłych łąkach i torfowiskach, to ptak wędrowny, odlatujący na zimę wzorem
bocianów, czy czapli - szukanie go śnieżną i mroną zimą było typową zabawą w "gonienie króliczka", w której przecież wcale
nie chodzi o to, by go złowić. Druga teoria wskazuje na słowa kuł, kulik, które w staropolszczynie oznaczały także pęk czegoś,
a tu, w przenośni: spęd, dużą grupę zebranych na zabawę sąsiadów. Trzecia teoria wskazuje na słowa kula, krzywula - krzywa laska,
jaką przesyłano zawniej z domu do domu, zwołując się na wiece (a w tym przypadku: na zabawę) Czwarta - na słowo "kula", gdyż
uczestnicy podczas całej imprezy jazdy zataczali koło. Kulig był bowiem zabawą typowo szlachecką, objazdową: przy muzyce
uczestnicy objeżdżali okolice od dworu do dworu, odwiedzając sąsiadów. Prawdę jednak powiedziawszy nie były to odwiedziny,
a raczej coś w rodzaju "najazdu u na wesoło", gdyż przybywający znienacka goście przy muzyce i tańcach pustoszyli gospodarzowi
spiżarnię i skutecznie osuszali piwniczkę, by na koniec wpakować tegoż gospodarza (czy chciał tego, czy nie ) wraz z rodziną
do sań i ruszać w odwiedziny kolejnego miejsca. Jechano oczywiście konnymi saniami, aczkolwiek młodzież zwykle wolała konno,
wierzchem. Wyruszano zazwyczach o zmroku, przy zapalonych pochodniach, z muzyką, śpiewem oraz strzelaniem i z batów, i z
pistoletów. Zabawy w odwiedzanych dworach trwały zwykle do rana, a następnego dnia (po dojściu do siebie) ruszano dalej. Choć
takie najechanie dworu przez niespodziewanych gości oznaczały potężny uszczerbek w zapasach, w niszczonych na potęgę sprzętach
i w finansach, to bywały nieraz takie kuligi, podczas których najbardziej ponury gospodarz rozochociwszy się sam, z własnej woli
i ochoty zatrzymywał swoich "najedców" u siebie na kolejne dni. Nawet stateczni i wiekowi sąsiedzi "rozkręcali się" bowiem,
mając w perspektywie tańce, hulanki i rozmaite zabawy w towarzystwie chętnych do tychże zabaw dam. Ale... Zdarzało się też i na
odwrót: czasem gospodarz krzywo popatrywał na niespodzianych gości, ale wówczas marny był jego los. Tracił twarz, a i nieraz
całość własnej skóry. Ksiądz Jędrzej Kitowicz, historyk i pamiętnikarz w swym "Opisie obyczajów za panowania Augusta III"
wspominał, że w województwie rawskim gospodarza, który zbyt chłodno zareagował na wizytę, goście "zbili jak leśne jabłko,
suknie w płatki na nim podrapali i wypędzili". Równie "zdecydowanie" traktowano obcych, którzy przyłączywszy się do orszaku
nie byli w stanie dotrzymać tempa w intensywnej, a w dodatku suto zakrapianej zabawie.
Od XVII w. kuligi zmieniły nieco swoje oblicze, stały się jakby wędrownymi balami maskowymi. Powszechnym zwyczajem stało się
przebieranie się "w Żydów, Cyganów, chłopów, dziadów, wiejskie baby i dziewki, udając ich mowę i ruchy". Brano do posług
coraz więcej służby i muzykantów, prześcigano się w wymyślaniu coraz to bardziej "pokazowej" oprawy całej imprezy. Jednym
z najbardziej znanych w dziejach polskich kuligów jest ten opisany przez sekretarza Marii Kazimiery dArquien, czyli Marysieńki
Sobieskiej, Ludwik Clermonta. Tekst ten, upowszechniony w roku 1827 przez "Kurier Warszawski", opisuje zabawę, jaka miała
miejsce 20 stycznia 1695 roku w Warszawie:
"Zaproszone znakomite osoby zjechały się do pałacu Daniłowiczów, gdzie póniej
biblioteka Załuskich była. O 3 z południa trębacze dali sygnał i cały orszak wyruszył jak następuje: 24 Tatarów konno ze służby
królewicza Jakuba. Dziesięcioro sań po 4 koni jeden przed drugim, czyli jak zowią szydłem: na każdych sankach inna muzyka,
to jest: Żydzi z cymbałami, Ukraińcy z teorbanami, trębacze, fajfry, janczarowie zebrani z różnych dworów. Następowały sanie
okryte perskimi kobiercami albo lampartami, sobolami i różnymi drogimi futrami. Koni było u każdych sań po cugu, strojnych
w pióra, czuby, kokardy, kutasy, proszone znakomite osoby zjechały się do pałacu Daniłowiczów, gdzie póniej biblioteka
Załuskich była. O 3 z południa trębacze dali sygnał a każdych saniach państwo, po kilka osób płci obojej, a około sań młodzież
dworska konno. Takich ekwipażów było 107, trudno było dać któremu z nich pierwszeństwo, bo wszystkie celowały doborem koni,
kosztownością futer i liberii, osobliwie hajduków. Na końcu były sanki w kształcie Pegaza; siedziało w nich 8 młodzieńców,
którzy rozrzucali wiersze, ułożone przez Ustrzyckiego i Chróścińskiego. Zamykał tę paradę udział drabantów. Wszyscy goście
zjechali naprzód do dworu Sapieżyńskiego, potem do wojewody Potockiego, do młodego księcia Lubomirskiego, do pana kasztelana
lubelskiego [Feliksa Parysa] i do Ujazdawa. Gdzie tylko przybyli, zaraz gospodarz oddał klucz od piwnicy, a gospodyni od
spiżarni. Każdemu z gości wolno było do uczęstowania brać wszystko podług woli. Wszędzie grała kapela; tańczono chwilkę
i ruszano dalej. Ostatni zajazd był do Wilanowa, gdzie oboje Królestwo Ichmość byli gościom radzi z całego serca, częstowano
wszystkich, nawet służbę dworską, co trwało do póna. Cały orszak wracał przy pochodniach, których było 800".
Jak widać gorąco było owej zimy ! Jeśli jednak ktoś z czytających dziwi się takiemu rozmachowi, niech wie, że organizowano
i kuligi jeszcze osobliwsze, robione w myśl zasady "zastaw się, a postaw się". Bywali i magnaci, którzy kuligi na saniach
urządzali wbrew tradycji i zdrowemu rozsądkowi nawet... latem. Ponoć Jan Aleksander Tarło, wojewoda lubelski, wybudował
w pobliżu swej rezydencji pałacyk, który miał być prezentem imieninowym dla żony, a gdy ta zażyczyła sobie, aby zawieć ją
tam saniami małżonek nakazał całą drogę wysypać solą i zaprząc konie do sań (inne przekazy jednak mówią, że miał tak uczynić
Karol Radziwiłł, zwany "Panie Kochanku"). Z pewnością jednak podobny numer wykręcił szambelan Augusta III Aleksander Sułkowski,
używając tłuczonego cukru. Mniej zamożni jednak z finansowej konieczności ograniczali się do zimowej tradycji. Ksiądz Kitowicz,
pisał
"Dwóch albo trzech sąsiadów zmówili się ze sobą, zabierali z sobą żonę, córki, synów, czelad służącą i co tylko
mieli w domu dorosłego, zostawiając w nim tylko małe dzieci pod dozorem jakich dwojga osób, mężczyzny i niewiasty. Sami zaś
wpakowawszy się na sanki albo gdy sanny nie było, na kolaski, karety, wózki, na konie wierzchowe, jak kto mógł jechali do
sąsiada najbliższego ani proszeni przez niego, ani zawiadamiając go, aby im się nie skrył albo nie wyjechał z domu. Tam go
zaskoczywszy, rozkazywali sobie dawać jeść, pić, koniom i ludziom, bez żadnej ceremonii, tak jak żołnierze przy ściąganiu
podatków, póki do szczętu nie wypróżnili mu piwnicy, spiżarni i spichlerza. Gdy już wyżarli i wypili wszystko, co było, brali
owego nieboraka z sobą z całą familią i ciągnęli do innego sąsiada, któremu podobne pustki zrobiwszy, ciągnęli dalej, aż póki
nie doszli w kolejności do tych, od których zaczęli kulig."
Swawole przekraczały nawet zakreślone religią granice i nie zawsze, ale jednak zdarzało się, że opamiętanie przychodziło
dopiero w pierwszy piątek Postu, gdy już naprawdę grzechem ekstremalnie wielkim byłoby nie wziąć udziału w Nabożeństwie do
Najświętszego Serca Jezusowego. Od tego dnia faktycznie już nikt nie śmiał się bawić w sannę, bale i okazyjne zbliżenia
damsko-męskie (co wszakże nie przeszkadzało niejednemu pić dalej pod postne potrawy, pod pretekstem konieczności wypłukania
z organizmu "tłustości mięsopustnnych", uprzednio w ilościach hurtowych wchłoniętych). Obraz zabawy polegającej zawsze na
obżarstwie i opilstwie, czasem nawet kończącym się krwawymi utarczkami, może być jednak nieco krzywdzący (choć z pewnością
takich atrakcji nie brakowało). Łukasz Gołębiowski, jeden z pierwszych polskich etnografów, w swoich opisach z 1831 roku obraz
ten łagodzi:
"Nie znano przedrwiwań, kłótni, pojedynków, nieporozumienie jakieś topiło się w winie, uściskach braterskich
lub prośbach dziewiczych, a część znaczna osób mogła i nie wiedzieć o takim wypadku. Zabrakłoli komu czego, wnet u innych
znajdował. Kto widział chociażby cień jeszcze tych zabaw, przyzna z rozrzewnieniem: jak ludzki, jak uprzejmy, gościnny,
dobroduszny był ten naród, rodzina to jedna zdawała się jakoby, weseląca się razem, używając darów swej błogiej ziemi. Ta
gromada, podobna do alpejskiej śnieżycy, wzrastająca coraz bardziej, gdzie spadła, to dla tego jedynie, ażeby wesołość
pomnożyć, starożytny obyczaj zachować, serca zbliżyć, wspólnych uciech doznawać, nie zaś klęski nanosić !" Czy tak było,
czy to tylko obraz wyidealizowany ? Nie całkiem wiadomo, pewne natomiast jest, że szalone kuligi zaczęły się coraz bardziej
dawać ogółowi we znaki. Zrobiły się uciążliwe dla postronnych tak bardzo, że stały się jednym z symboli szlacheckiego
warcholstwa. Za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego już mocno je krytykowano. Celował w tym biskup Ignacy krasicki,
drukując w redagowanym przez siebie "Monitorze" w 1773 roku rymowanki w swoim stylu: "Kulig to zabawa jeszcze od Popiela,
ma za cel, by każdemu zalała gardziela". Powszechnie uważano, że de facto jest to rodzaj napaści, tolerowanej tylko z obawy
o własną skórę, że z radosnej zabawy stał się tylko kolejnym pretekstem do opilstwa. Walczył z tym obyczajem nawet sam Józef
Wybicki (ten od "Jeszcze Polska nie zginęła (...)", pisząc komedię moralizatorsko-satyryczną "Kulig", wystawioną w 1783 roku
w reżyserii Wojciecha Bogusławskiego. Zaczęto więc coraz częściej bawić się w inny sposób: weszły w modę bale maskowe,
imprezy zwane "reduta vulgo tripudia". Wspomniany Jędrzej Kitowicz pisze:
"Zabawa redut była trojaka: taniec, gra w karty
i przypatrywanie się jedni drugim, chodząc po pokojach tam i sam, różne maski jedne drugich napastowały w dobry sposób,
zatrzymując i zagadując, kto jest pod maską". Zwyczaje szlacheckie zaczęły nieco blaknąć, jednak kuligi ciągle miały stałe
miejsce w naszej tradycji i kulturze - jak wielkie, to pokazuje np. fragment wiersza Juliusza Słowackiego pt. "Kulik", napisany
na wieść o wybuchu Powstania Listopadowego, wzywający do udziału w walce:
Oto zapusty, dalej kulikiem,
Każdy wesoły, a każdy zbrojny,
Jedzie na wojnę, jak gdyby z wojny,
Z szczękiem pałaszy, śmiechem i krzykiem.
Dalej! kulika w przyjaciół chaty
Zbudzimy śpiących, zabierzem z sobą.
Nie trzeba wdziewać balowej szaty,
Ani okrywać czoła żałobą.
Tak, jak jesteśmy dalej i dalej!
A gdzie staniemy? aż nad granicą...
Gwiazdy nam świécą,
Staniemy cali.
Ha! ha! koń parska rade nam dwory
Nie trzaskaj z bicza niechaj śpi licho.
Szybko po drodze, tak jak upiory
Smigamy szybko cicho i cicho.
Niech sanki świszczą
Jak błyskawica (...)
A choć długi okres rozbiorów zdawał się nie sprzyjać tak szalonym zabawom, to jednak tęskniono wtedy za dawnymi, dobrymi
czasami tak bardzo, że kuligi wróciły do łask, choć okoliczności ku temu były mocno niesprzyjające. Motyw kuligu pojawia
się wielokrotnie w malarstwie, czy literaturze - ot, choćby na przykład sienkiewiczowski pułkownik Andrzej Kmicic wyznający
uczucia Oleńce Billewiczównie podczas sanny. Sceny z takich zabawy malowali Wojciech i Juliusz Kossakowie, Alfred wierusz-
Kowalski, Czesław Wasilewski i inni. Te kuligi jednak, choć także nieraz kończone balami, nie mogły mieć już jednak dawnego,
sarmackiego rozmachu. Za to w XIX wieku na bazie "chłopomanii" upowszechniły się całkiem inne kuligi, mające postać "wesela
krakowskiego". Wybierano starannie osoby, które miały występować w roli panny i pana młodych, drużbów i druhen, gości.
Starannie przygotowywano "wieśniacze" przebrania (choć z wielką fantazją i ze zbytkiem, przez co z efektem raczej niezbyt
wiarygodnym). Oskar Kolberg tak pisał: "Wszystkie bowiem osoby wchodzące w skład zamierzonego kuligu, winny być stosownie
poprzebierane w suknie wiejskim wyrobione krojem. Osobami temi są mianowicie: Starosta i Starościna, Organista i Organiścina,
Młynarz i Młynarka, Żyd arendarz czasami sam a czasami z żoną. Państwo młodzi, Drużbowie i Druchny. Z orszakiem tym łączą
się niekiedy Górale i Góralki, Cyganie i Wróżki, a czasem i kilka osób zamaskowanych, lubo samo grono ściśle kuligowe
występuje bez masek". Po takich przygotowaniach odgrywano sielankowe przedstawienie, podczas którego dziedzice podejmują
orszak weselny swoich włościan.
Dziś tradycja kuligów nadal trwa, jednak zazwyczaj są to imprezy komercyjne, często powiązane ze spotkaniami integracyjnymi.
Wszystko odbywa się prawie zawsze w plenerze, za dnia, mało kto życzy sobie kuligu nocą, z pochodniami, a przecież właśnie
taka sanna ma zawsze najwięcej uroku ! Trochę nam fantazja się skurczyła, podobnie zresztą jak ilość wolnego czasu potrzebnego
do takich zabaw. A i koni jest coraz mniej, zaś ich właściciele ze zrozumiałych względów nie mają ochoty na narażanie ich
na wypadki i urazy w szalonych galopadach. Coraz częściej słyszy się więc o saniach ciągnionych za różnej maści pojazdami,
wystawne uczty i bale zostały zastąpione przez kiełbaski z ogniska, a i o popijaniu z rozmachem tychże kiełbasek czymś innym
niż herbata i cola jakoś rzadko się słyszy. Jednak duch w narodzie jeszcze całkiem nie zginął - oto dowód !
P.S. A na koniec do kompletu:
piosenka Skaldów -
jak najbardziej "w klimacie" tego artykułu !
Zródła:
http://historia.newsweek.pl/bal-galopujacy--dawnych-karnawalow-czar,87776,1,1.html
http://express.bydgoski.pl/192718,Dzis-szalonych-kuligow-juz-nie-ma.html
http://wachmistrz.blog.onet.pl/2009/01/19/o-kuligach-dawniejszych/
http://arsenal.org.pl/index.php/historia/varia/item/293-o-zapustach-i-kuligach
http://etnomuzeum.eu/Obiekty,250_karnawalowa_spodnica_dla_krakowianki.html