Dzieci, choroby i konie




czyli: o nieodpowiedzialności (mentalnej) rodziców i odpowiedzialności (prawnej) instruktorów

11.11.2010


Zwróciła się do mnie osoba, prowadząca naukę jazdy konnej dla dzieciaków w jednym z nieodległych, zaprzyjaźnionych z nami ośrodków jeździeckich. Jest to instruktor, lecz nie hipoterapeuta. Osoba ta napisała:

"Po raz kolejny miałam przypadek zatajenia przez rodziców choroby dziecka zapisanego na normalną naukę jazdy konnej. Raz był to zespół Aspergera (rodzeństwo 12 i 10 lat), drugim razem lekki niedowaład prawej strony - nieruchome ścięgno Achillesa i problemy z łokciem i nadgarstkiem (chłopiec 12 lat), innym razem lekkie upośledzenie umysłowe (dziewczynka 10 lat), raz autyzm (10 lat). Ostatnim razem była to 5-letnia dziewczynka [przyprowadzona] na oprowadzanie, o której ojciec powiedział mi w trakcie przejażdźki, że ma padaczkę. Chciałby regularnie z nią przychodzić.

Nawet nie będę komentować bezmyślności rodziców, którzy "podrzucają" niekompetentnej [w sensie znajomości specyfiki tych schorzeń] osobie dziecko wymagające szczególnej uwagi i zupełnie innego podejcia. A mamy przecież dwie hipoterapeutki, które 5 razy w tygodniu prowadzą zajęcia, reklamujemy się w tym temacie. Najgorsze jest jednak to, że rodzice jakby wstydzą się (?..) przypadłości dziecka, chcą, żeby uczęszczało na normalne zajęcia z innymi. I tu kolejny problem, bo żadne z takich dzieci nie może być w grupie, wymagają zajęć inywidualnych, bo inne dzieciaki tracą na tym - to oczywiste.

Najbardziej widoczne było upośledzenie umysłowe małej X. (pewne cechy fizyczne i zachowanie zauważyłam już podczas zapisywania dziecka, kiedy rozmawiałm w biurze z rodzicem). Tatuś, niestety, - i tu będę brutalna - rżnął głupa i udawał, że wszystko OK. Ja nie moge wprost zapytać: czy X czasem nie jest upośledzona ? Dopiero po jeździe, wchodząc na szczyty dyplomacji ("No cóż, mam pewnien problem z komunikacją z X, czy mógłby mi Pan coś doradzić na ten temat"), dopiero po 40 minutowej (!!!) rozmowie wydusiłam z niego wyznanie: "być może tego nie widać, ale X jest lekko upośledzoną dziewczynką". Następne pół godziny to było namawianie go na zajęcia indywidualne, np. z woltyżerki itd.

Pytania są takie:

1. Czy jeśli wiem, że dziecko ma jakąś stwierdzoną chorobę, to czy oficjalnie mogę się podjąć zajęć z nim ? (nie mam uprawnień hipoterapeuty)
2. Czy jeśli rodzice zatają chorobę dziecka, a dojdzie do wypadku, to czy nadal ponoszę odpowiedzialność ? (Np. o autyźmie mojego ucznia dowiedziałam się dopiero, jak dostał jakiegoś ataku i krzycząc zeskoczył z konia w kłusie...)

Ktoś mi powiedział, że tajenie choroby dziecka jest karalne. Nie potrafię jednak znaleźć aktów prawnych, jakiegoś rzeczowego potwierdzenia czy wskazówki co do zachowania w powyżej opisanych sytuacjach. Wiem, że takt i dyplomacja to podstawa, ale może możnaby do tego jeszcze coś dołączyć, żeby było łatwiej obu stronom...

Zupełnie na marginesie dodam, że niezależnie jak pozytywna, dyplomatyczna i kulturalna była rozmowa z rodzicem, gdy tylko prawda wychodzi na jaw (zaznaczam, że nigdy z moich ust, bo tak naprawdę przecież nie jestem lekarzem i nie wolno mi takich stwierdzeń rzucać), rodzic jest nadal miły, ale przez zaciśnięte szczęki. Czasem się obrażają i więcej nie przychodzą."


Rzeczywiście trzeba przyznać, że autorka tego listu wykazała się parokrotnie dużą sztuką dyplomacji i godną pochwały delikatnością w wyjaśnianiu swoich wątpliwości z rodzicami. Niemniej jednak problem pozostaje. A w zasadzie: dwa problemy. Pierwszym są owe zaciśnięte szczęki, wstyd i obrażanie się niektórych rodziców w chwili wyjścia problemu na jaw. Zapewne wynika to z tego, że traktuje się u nas osoby z takimi schorzeniami jako dalece odbiegające od normy, a idąc dalej tym tokiem: niezwyczajne, nienormalne, a przez to gorsze. Niektórzy (na szczęście tylko niektórzy !) rodzice postawieni wobec mającej takie podejście do sprawy reszty świata zapewne wolą pozostać jak najdłużej w ukryciu lub tkwić w autosugestii, że wszystko jest OK. Szkoda, bo przecież przekłada się to na mniejsze bezpieczeństwo ich pociech ! Nie jestem niestety w stanie wymyślec sposobu skłonienia ich do tego, by otwarcie rozmawiali o chorobach swoich dzieci, by zrozumieli, że choroby te to nic wstydliwego i że zatajanie ich w przypadku np. podjęcia próby zajęć z koniem mogą się bardzo źle skończyć dla wszystkich: dzieciaka, rodzica, instruktora i szefostwa ośrodka. To jest kwestia naszej kultury codziennej, której nie zmieni się z dnia na dzień. W bardziej cywilizowanych krajach niepełnosprawnośc nie jest tematem tabu, a ludzie dotknięci chorobami nie są traktowani jako coś odbiegającego od norm, lecz są normalnymi, pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Drugi problem, czyli kwestia odpowiedzialności, ma bardziej sformalizowany charakter i tym samym łatwiejszy jest do omówienia. Otóż istnieje ustawa o kulturze fizycznej z dnia 18 stycznia 1996 r. z późniejszymi zmianami (tekst jednolity z dnia 21 listopada 2007 r., Dz.U. Nr 226, poz. 1675), regulujący każdą aktywność fizyczną człowieka. Do niej stworzone są w formie rozporządzeń dodatkowe akty prawne, uzupełniające ją. W przypadku zawodników (sportowców) kwestię braku przeciwwskazań do uprawiania określonej dyscypliny sportowej określają np.:
1) Rozporządzenie Ministra Zdrowia z dnia 28.08.2009 r. (Dz.U. z 2009r. Nr 139, poz. 1134) w sprawie trybu orzekania o zdolności do uprawiania określonej dyscypliny sportu przez dzieci i młodzież do ukończenia 21 rokiem życia oraz przez zawodników pomiędzy 21 a 23 rokiem życia. 2) Rozporządzenie Ministra Sportu z dnia 03.10.2006 r. ( Dz. U. Nr 189, poz. 1396) w sprawie kwalifikacji lekarzy uprawnionych do wydawania zaświadczeń lekarskich, a także rodzaju niezbędnych badań lekarskich dla osób ubiegających się o przyznanie licencji zawodnika lub licencji trenera.
Ale akty te dotyczą sportu, czyli "formy aktywności człowieka, mającej na celu DOSKONALENIE jego sił psychofizycznych". Natomiast w opisywanych wcześniej przypadkach mamy do czynienia z rekreacją, czyli "formą aktywności fizycznej, podejmowaną dla WYPOCZYNKU i odnowy sił psychofizycznych" (czyli: nie dla doskonalenia sił, lecz dla ich regeneracji) lub rehabilitacją (działaniem w celu poprawy zdrowia).

We wspomnianych tu przypadkach rodzice zataili choroby swoich dzieci, zatem nie przyszli po to, by korzystać z rehabilitacji ruchowej ("procesu mającego na celu przywrócenie, poprawę lub utrzymanie psychofizycznej sprawności osób czasowo lub trwale niepełnosprawnych za pomocą specjalnych zabiegów i ćwiczeń fizycznych - w oparciu o wiedzę medyczną"). Zatem w razie wypadku nie można winić prowadzącego jazdę, że spełniał wprawdzie wymogi przewidziane dla instruktora rekreacji, ale nie spełniał wymogów właściwych dla rehabilitanta (tzn. że nie był fizjoterapeutą, technikiem fizjoterapii ani absolwentem szkoły wyższej ze specjalnością rehabilitacja lub gimnastyka lecznicza). Do wspomnianej ustawy zostało stworzone rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 12 września 2001 r. w sprawie szczegółowych zasad i warunków prowadzenia działalności w dziedzinie rekreacji ruchowej (Dz. U. z dnia 20 września 2001 r.) Stosuje się ono do wszystkich osób fizycznych i prawnych oraz jednostek nieposiadających osobowości prawnej, prowadzących nieodpłatnie lub za odpłatnością zorganizowaną działalność w dziedzinie rekreacji ruchowej. Podkreślmy: działalność ZORGANIZOWANA, czyli dotyczy to lekcji jazdy, oprowadzania na koniu itp. jeśli ma to miejsce np. w ramach prowadzonej działalności gospodarczej lub statutowej (nie dotyczy to natomiast udostępnienia konia przez prywatnego pana A panu B w pakiecie z radami, jak jeździć). Zgodnie z paragrafem 2 tego rozporządzenia prowadzący działalność w dziedzinie rekreacji ruchowej jest obowiązany m.in. do:
"1) opracowania regulaminu zajęć oraz zapoznania z nim uczestników tych zajęć, 2) wyznaczenia osoby odpowiedzialnej za przebieg zajęć, posiadającej kwalifikacje zawodowe, 3) ubezpieczenia uczestników zajęć od następstw nieszczęśliwych wypadków na zasadach ogólnych, (...) 6) dopuszczenia do uczestnictwa w zajęciach wyłącznie osób posiadających zaświadczenie lekarskie o braku przeciwwskazań do udziału w tych zajęciach lub które złożą podpisane własnoręcznie, a w przypadku osób niepełnoletnich przez przedstawiciela ustawowego, oświadczenie o zdolności do udziału w zajęciach rekreacyjnych."

Prowadzący działalność powinien dostarczyć także uczestnikom zajęć rekreacyjnych, przed ich rozpoczęciem, regulamin uczestnictwa w tych zajęciach. Jeśli więc te rzeczy sa zrealizowane, to zajęcia rekreacyjne moga się odbywać bez przeszkód. Warto zwrócić uwagę na punkt 6 - oczywiście należy podejrzewać, że w razie jakiegoś wypadku zapewne każdy niemal rodzic będzie twierdził, iż o stanie zdrowia dziecka informował dokładnie i można się też założyć, że w razie sprawy sądowej sąd da tej opowieści wiarę. Dlatego zawsze warto (zgodnie z tym punktem) zadbać o to, by przed każdą jazdą rodzic podpisywał dokument typu: "Oświadczam, że stan zdrowia mojego dziecka nie przeszkadza mu w odbywaniu zajęć z zakresu rekreacji ruchowej na koniu". Także warto to podsuwać do podpisu każdorazowo w przypadku dzieci zdrowych. Każdorazowo, żeby nie było potem uwag rodzica typu: "poprzednio dziecko było zdrowe, ale jego stan pogorszył się od poprzedniej jazdy i o tym mówiłem instruktorowi". Oświadczenie to w przypadku dzieci chorych będzie też w razie czego - przepraszam - "dupochronem" świadczącym o tym, że rodzic zataił faktyczny stan zdrowia dziecka. A jeśli rodzice to zatili, to w razie wypadku odpowiedzialność instruktora jest żadna, o ile stosował się do innych zdroworozsądkowych zasad: nałożył młodemu jeźdźcowi toczek, przydzielił odpowiednio łagodnego i właściwie wyszkolonego konia, zapewnił prowadzenie lekcji jazdy w miejscu odpowiednio do tego przystosowanym itd. itp. Nie można wówczas ciągać prowadzącego jazdę po sądach z powodu tego, że - jak np. wspomniano - dzieciak "dostał jakiegoś ataku i krzycząc zeskoczył z konia w kłusie". To znaczy: oczywiście rodzic sprawę sądową założyć może, ale udowodnić jakiegokolwiek zaniedbania wynikającego z niedostosowania warunków jazdy konnej do stanu zdrowia dziecka nie udowodni.

To wszystko jednak nie zmienia faktu, że żaden rozsądny, a nie mający uprawnień rehabilitanta lub hipoterapeuty instruktor oczywiście nie powinien podejmować się prowadzenia jazdy takiemu dziecku, jeśli ZOSTAŁ poinformowany o jego złym stanie zdrowia.