Opracowania naszego autorstwa




Poniżej:

O "ratownikach" koni - odsłona 5




I JESZCZE JEDEN, I JESZCZE RAZ...


Ciąg dalszy nastąpił. "Fundacji" zdaje się mało było jednej afery z jej zaginionymi końmi i po chwili zamieszania zaczęła działać dalej. Oczywiście działać po swojemu, czyli...

Gdzieś na początku listopada pojawił się kolejny anons o "ratowaniu" pewnej klaczy. Klacz przebywała w hodowli w jednej z dużych stadnin w północno-zachodniej Polsce. Tak o niej pisano: "(...) Wiązano z nią duże nadzieje, ponieważ ma świetne pochodzenie, doskonale się ruszała, była skoczna. Zaźrebiono ją ogierem z "wyższej półki". Gdy wydarzył się wypadek, klacz była w 6 miesiącu ciąży. Stróż znalazł ją w nocy, zaklinowaną nogami między deskami boksu, a kratą. Wszędzie pełno krwi. Musiała długo walczyć, przerażona że nie może wstać. (...) Nogi zmasakrowane, klacz w szoku. Dzisiaj, tydzień po wypadku, był u niej kolejny lekarz. Poprześwietlał, zrobił USG. Klacz straciła źrebaka. Kości ma całe, ale - jak to ujął dyrektor - nie przedstawia już żadnej wartości dla stadniny. Powiedział, że mogę ją zabrać. Inaczej zostanie jeszcze dzisiaj uśpiona. Dyrektor poprosił, żeby klacz została zabrana jak najszybciej."



Jak zwykle opowieść ta, okraszona zdjęciami ślicznego i zadbanego konia z opatrunkami na 3 nogach, poruszyła wielu internautów. Oberwało się oczywiście dyrektorowi, któy ponoć ośmielił się mówić coś o uśpieniu, a w ogóle "co to za boksy oni tam maja rozpadówa taka, cholera stadnina panstwowa i takie rzeczy wola o pomste do nieba !" itd. itp. O tym, jak wielkiego serca potrafią być ludzie, niech świadczy fakt, że na ten anons odpowiedziała osoba do niedawna sponsorująca Fundację wielkimi pieniędzmy do czasu, gdy wyszły na jaw ogromne niedopatrzenia organizacyjne i "zawirowania" finansowe, słowem: sprawa, która stała się pretekstem do napisania przeze mnie wcześniejszego artykułu o trzech zaginionych koniach. Biorąc pod uwagę stan zdrowia zwierzęcia uznała słusznie, że lepiej dla konia będzie pozostawić go w Stadninie do czasu zakończenia leczenia i zgłosiła chęć opłacenia pobytu konia przez ten czas - i to pomimo świadomości tego, jak działała Fundacja w przeszłości i jak ona sama została brzydko potraktowana na forach internetowych, gdy zdecydowała się o tym opowiedzieć.

Pierwsze wątpliwości pojawiły się niedługo potem. Okazało się, że do końca pobytu klaczy w Stadninie (tj. do 30 listopada), opłacać zabiegi weterynaryjne będzie Stadnina - ta sama, na czele której ponoć stoi Zły Dyrektor, który jak najszybciej chciał konia uśpić... A w pełnym wymiarze afera wybuchła bodajże 18 listopada. Okazało się, że wspomniany sponsor, wcześniej deklarujący opłacenie pobytu klaczy w Stadninie, skontaktował się z Dyrektorem i dowiedział się, że zwierzę jest leczone, i wcale nie miało być uśpione. Słysząc to Sponsor odesłał Dyrektora do opisu niedawnej sprawy zaginionych koni, z której jasno wynikały wszelkie wcześniejsze niedopatrzenia (by nie nazwać tego dosadniej) Fundacji. Efekt był oczywisty: Dyrektor wycofał się z przekazania klaczy Fundacji i stwierdził, że nie chce więcej widzieć jej Prezesa w Stadninie. To oczywiście wzbudziło falę żali ze strony Fundacji i oskarżenia, że Sponsor powiedział Dyrektorowi, iż Fundacja:
- szkalowała Stadninę w Internecie pisząc, że że koń jest niedożywiony,
- wyłudziła od ludzi pieniądze na jedzenie i weterynarza,
- wyłudziłam derkę i kantar, które koniowi wcale nie były potrzebne.
Poza tym oczywiście Fundację zabolało, że po raz kolejny "oberwała po opinii" i to w jednej z największych stadnin. Prezes zadała więc histeryczne pytanie Sponsorowi: "W imię czego ?! Dla dobra konia ?! Czy innych koni z tego miejsca, które w przyszłości mogą znaleźć się w sytuacji tej klaczy ?!"

Sponsor spokojnie udzielił rzeczowych wyjaśnień, z których wynika, że początkowo, gdy pojawiła się sprawa opieki nad tym koniem, gdy trzeba było opłacic hotel w Stadninie i gdy szukano osoby chętnej do adopcji konia, dwie osoby zobowiązały się opiekować zwierzęciem. Jedna z osób (dalej będę nazywał ją Opiekunem) miała wziąć konia do swojej stajni, druga (Sponsor) miała ponosić koszty jego utrzymania. Sponsor zgodnie z wcześniejszą obietnicą zapłacił za listopadowy pobyt klaczy w Stadninie. Nagle Opiekun zadzwonił do Sponsora i powiedział mi, że Prezes Fundacji miał się jej spytać: "Po co ci kulawa klacz ?", po czym dodać: "jak myslisz, jak klacz będzie u mnie, to czy Sponsor nadal będzie płacił ?". Słowem Fundacja chciała to, co zwykle: mieć ciastko i zjeść ciastko. Mieć konia, za którego płaciliby inni ludzie, a przy tym zapewne chwalić się SWOIM (?) sukcesem. Nie dziwota, że po próbie kolejnego takiej manipulacji, Sponsora ciężki szlag trafił. Tym bardziej, że zamiast wyjasnień i informacji na temat aktualnego stanu zdrowia konia, Sponsor od Fundacji dostał mailem prosbę o... pokrycie także kosztów leczenia: leków i zabiegów technika weterynarii ! Stało to zresztą w sprzeczności z deklaracją Dyrektora Stadniny (obiecał leczyć na swój koszt !) Bez odpowiedzi pozostało także pytanie, dlaczego klacz z takim dobrym rodowodem nagle miała stracić wartość hodowlaną (poronienie i rany nie musiały wcale wykluczyć konia dalszej z hodowli). Sponsor zdecydował się więc zadzwonić do Stadniny. Podczas rozmowy Dyrektor poinfrmował, że klacz jest leczona i ma się coraz lepiej a do przekazania klaczy Fundacji namówiła go jedna z pracownic, sympatyk Fundacji, wychwalając panujące w Fundacji świetne (rzekomo) warunki dla koni. Na to Sponsor odesłał Dyrektora do strony Fundacji oraz do forum duskusyjnego, gdzie szeroko opisano temat owej Klaczy. Po kwadransie Dyrektor oddzwonił i bardzo, bardzo zdenerwowany stwierdził, że zdjecia klaczy zostały wstawione na forum publiczne bez jego zgody, że w ten sposób robi się antyreklamę stadninie, że są to zdjęcia z pierwszego dnia po wypadku i absolitnie nie odpowiadają aktualnemu stanowi leczonego konia. Okazało się też, że Dyrekcja nie tylko nie chciała uśpić klaczy, ale wręcz w niektórych przypadkach wykupuje wyeksploatowane konie (podano przykłady) i zapewnia im emeryturę u siebie.

Sponsor zaproponował, że może wykupić klacz pod koniec grudnia (po powiększeniu swojej stajni) i zapewni jej dalsze utrzymanie. Zadeklarował też opłacenie leczenia i pobytu klaczy w Stadninie do czasu jej kupna. Dyrektor zgodził się (to całkowicie zrozumiałe, prowadzenie stadniny to przecież taki sam interes, jak każdy inny !), jednak zaznaczył, że leczenie odbywa się na koszt Stadniny, a gdybym Sponsor się w kwestii kupna rozmyślił, to nie ma problemu, bo – UWAGA ! - tej klaczy u niego w stajni nigy nic nie groziło. Gdyby nikt jej nie chciał, to i tak ma zapewnione dożywocie w Stadninie. Sprawa zatem jasna: tej klaczy nigdy nic nie groziło ! Dlaczego zatem Fundacja chciała przejąć konia metodą wypraszania od ludzi pomocy ? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.



Ładny, zadbany odkarmiony koń w trakcie leczenia - czy naprawdę wymaga ratowania ?...


Uważam, że przypadki takiego postępowania czy to osób fizycznych, czy organizacji, jest po prostu nie fair. Jest to wg mniew przejaw braku szacunku do tych wszystkich ludzi, którzy w odruchu dobroci chcą pomagać. Dlatego tego rodzaju przypadki powinny być nagłaśniane. "W imię czego ?! Dla dobra konia ?!" Aaaa, na to pytanie bardzo trafnie odpowiedział Bogusław Linda w "Psach": w imię zasad. I być może także dla dobra koni, bo czym mniej będzie w kwestii pomocy zwierzętom wątpliwości i dwuznacznych sytuacji, im więcej będzie spraw "czystych", tym chętniej ludzie będą udzielać się w akcjach ratowania koni będących NAPRAWDĘ w potrzebie.

Morał ku przestrodze: słysząc wzruszające opowieści o zwierzętach potrzebujących pomocy nie lekceważcie ich, bo takich zwierząt jest naprawdę mnóstwo. Ale SPRAWDZAJCIE, SPRAWDZAJCIE i jeszcze raz SPRAWDZAJCIE ! Nie dajcie się złapać na słodkie słówka i poruszające historyjki. A swój czas, siły i pieniądze poświęcajcie tym, którzy na to naprawdę zasługują.

======= Aktualizacja 16.08.2015 =======


W połowie sierpnia Fundacja Tara dokonały interwencji w tzw. "Fundacji" Pro Equo w Moryniu, prowadzinej przez Patrycję Aleksandrę (alias Sandrę) Koćmiel (jest to jedna z tych osób/fundacji, których poczynania krytykowałem - m.in. w tekście powyżej). Na miejscu była, rzecz jasna, Policja oraz Powiatowy Lekarz Weterynarii. Warunki, w jakich trzymane były zwierzęta, już wcześniej były oceniane jako fatalne i osoby prywatne zgłaszały potrzebę interwencji. Tara zgłaszała to do Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Gryfinie, jednak tej instytucji nie udało się skontaktować z Pro Equo, w związku z tym Tara ostatecznie sama zainicjowała interwencję. W lokalnym programie informacyjnym "Kronika" TVP pokazała materiał z interwencji (http://szczecin.tvp.pl/21243752/2200-140815 ; od 6 minuty). Tara nie wzięła po interwencji żadnego z koni do siebie, wszystkie zwierzęta odebrały władze lokalne, których prawnym obowiązkiem jest zapewnienie im dobrostanu. Poniżej fragmenty opisu z profilu Tary na Facebooku oraz kilka zdjęć:

"Jak już wiecie, część zwierząt z Fundacji Pro Equo zostało czasowo odebranych i zabezpieczonych. Pięć koni oraz trzy krowy zostały przewiezione do gospodarstwa (odległego 10 km, od miejsca, gdzie dotychczas żyły) wskazanego przez zastępcę powiatowego lekarza weterynarii z Gryfina. Fundacja Tara odebrała cztery psy. (...) Od wielu miesięcy ludzie widzący krzywdę zwierząt znajdujących się w Moryniu, zgłaszali wszędzie, gdzie tylko można prośbę o pomoc dla tamtejszych zwierząt. Taką prośbę otrzymała również Fundacja Tara w listopadzie 2014r. Ludzie błagali o pomoc dla zagłodzonych zwierząt. Opowiadali, że po okolicznych polach chodzą konie, bydło, świnie, kozy szukając pożywienia pod śniegiem i obgryzają korę z drzew. Tara natychmiast powiadomiła Powiatowy Inspektorat Weterynarii z Gryfina o niepokojącej sytuacji w Fundacji Pro Equo. Tamtejsi urzędnicy rozpoczęli kontrolę w Moryniu. Wiosną 2015r. znaleziono na łąkach dogorywającego, zamorzonego konia. Niestety, nie udało się go już uratować. 23 marca 2015r. Fundację, o której mowa odwiedziła pani, która prowadzi schronisko dla zwierząt w Niemczech i zobaczyła klacz o imieniu Arisa z otwartym złamaniem kości przedramienia prawej nogi. Znajdującym się na terenie pracownikom nakazała natychmiast udzielić pomocy cierpiącemu zwierzęciu. Pracownicy przy tej pani zadzwonili do prezes Fundacji i powiadomili o złamaniu nogi u konia. Prezes powiedziała, że wezwie osobiście lekarza weterynarii. W środę, 25 marca po raz kolejny pojechała do schroniska pani, która zauważyła ranne zwierzę i ze zgrozą stwierdziła, że koniowi nie udzielono żadnej pomocy. A stan zwierzęcia pogorszył się. Później pracownik Fundacji powiedział, że do śmierci konia, nie było żadnego lekarza weterynarii. Ta pani również zgłosiła odpowiednim władzom, że konie nie mają jedzenia. Jedyne, co jedzą to stara, zgrzybiała, przemoknięta słoma. (...) Zwierzęta przez cały rok stoją w niewielkiej zagrodzie pełnej ich własnych "











Pod tym adresem znajduje się reportaż z interwencji, zamieszczony w lokalnej "Wyborczej". Można tam przeczytać, że "Liczne kontrole w fundacji potwierdza PIW, którego inspektorzy od początku roku wielokrotnie zaglądali do Morynia." Szkoda, że poza zaglądaniem nie zrobili czegoś więcej. "Urząd miejski zapewnia, że sytuacja zwierząt się poprawiła, ale mimo to kilka dni temu podjęto decyzję o odebraniu fundacji koni, krów i psów." - jak to, co widać na zdjęciach, to ma być "poprawiona sytuacja", to ja pier...lę ! "Są zaniedbania, które powinna usunąć, ale mam nadzieję, że ta pani wykaże wolę współpracy - mówi burmistrz Józef Piątek, według którego odebranie zwierząt właścicielce fundacji to ostateczność. Burmistrz podkreśla, że po interwencji i utracie koni kobieta zaczęła aktywnie kontaktować się z urzędem." No tak, ziemia jej się zaczęła palić pod wiadomą częścią ciała, to ja ruszyło... Ruszyło jednak nie do końca, skoro "Do dzisiaj nie zainteresowała się tym, co się stało z odebranymi jej zwierzętami. Nie przyjechała do hodowli" - mówi z kolei Hubert Gumowski, inspektor ds. ochrony zwierząt Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Gryfinie. Gmina twierdzi też, że kontrole były, ale właścicielka fundacji je skutecznie utrudniała, przez co urzędnicy dopiero w kwietniu 2015 roku wszczęli postępowanie wyjaśniające w tej sprawie. Ale byli wolontariusze sygnały o nieprawidłowościach wysyłali do gminy od kilku lat.

Sprawa trafiła do prokuratury - jedno zawiadomienie złożyła Tara, drugie PIW w osobie Małgorzaty Wojciechowicz. Prokurator zarzucił p. Koćmiel, że 9 koni było utrzymywanych w niewłaściwych warunkach bytowania, nie dostarczano im prawidłowej karmy, nie były wykonywane zabiegi zoohigienczne, a jednemu zwierzęciu, które miało złamaną nogę, nie udzielono stosownej pomocy medycznej. Patrycja Koćmiel nie przyznaje się do winy, a zapytana dlaczego dopuściła do takiego stanu ponić miała odpowiedzieć: "Nie bądźcie śmieszni, bo nic ich życiu nie zagraża." Twierdziła także, że opieka była właściwa, a interwencja Tary była na pokaz. Grozi jej do trzech lat więzienia.

Tu jest parę artykułów na ten temat:
http://www.tvp.info/21429217/psy-w-klatkach-i-glodzone-konie-prokuratura-zbada-dzialalnosc-jednej-z-fundacji-pod-moryniem
https://szczecin.tvp.pl/21309113/zarzut-znecania-sie-nad-zwierzetami
http://wsensie.pl/polska/7395-organizacja-prozwierzeca-glodzila-zwierzeta-prokuratora-postawila-zarzuty-znecania-sie-prezesce-fundacji-ta-odpowiada-nie-badzcie-smieszni-bo-nic-ich-zyciu-nie-zagraza
a Pod adresem znajduje się informacja od Tary. Zainteresowanym proponuję poczytanie nie tyle samego tekstu, co komentarzy pod nim. Bardzo ciekawy materiał...

======= Aktualizacja 30.09.2015 =======


Na podstawie http://www.igryfino.pl/wiadomosci/4546,byly_i_zniknely_co_sie_stalo_z_trzydziestoma_konmi_z_fundacji_pro_equo: Z relacji dr. Krzysztofa Dankiewicza (powiatowego lekarza weterynarii) na wrześniowej sesji powiatowej wynikało, że sytuacja w Pro Equo jest chwilowo opanowana - pięć koni znalazło opiekę w gospodarstwie w Żelichowie, psy mają nowych właścicieli, a kozy i koty, które biegały wolno, pozostały w gospodarstwie w Moryniu Dworze. Koszt utrzymania odebranych zwierząt jest bardzo duży i mocno obciąża budżet gminy. Nie wiadomo natomiast co się stało z wykazywanymi w dokumentach pozostałymi trzydziestoma końmi. Okazało się też, że pani Koćmiel tworząc fundację nie dopełniła obowiązku zgłoszenia jej powiatowemu lekarzowi weterynarii. Jak poinformowała pani Małgorzata Wojciechowicz z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie, prezesce postawiono zarzut znęcania się nad zwierzętami ze szczególnym okrucieństwem.

Internet nie zapomina - z całą premedytacją podaję linka (jednego z wielu) do strony, na której znajdują się pełne dane osobowe p. Koćmiel.