Pasjonaci z bożej łaski




czyli: o pasji nie popartej wiedzą i chęciami

01.04.2012


Koń, jak wiadomo, to nie tylko zwierzę. Dla wielu ludzi to stworzenie, z którym istnieje więź emocjonalna, nierzadko bardzo silna. Tacy ludzie potrafią wręcz stanąć na głowie, by zapewnić swemu pupilkowi wszystko to, co najlepsze. Na drugim biegunie są ci, dla których koń to tylko "sprzęt do jazdy", czy źródło dochodów. Nawet jednak wtedy większość osób traktujących konie przedmiotowo w jakimś tam zakresie o konie dbają. Choćby w takim, który z grubsza zapewnia się takiemu zwierzęciu sprawność do jazdy, czy ogólny stan pozwalający na sprzedaż za dobrą cenę. Wiąże się z tym zaspokajanie podstawowych potrzeb bytowych takich, jak karmienie, pojenie, ruch (niestety często ograniczany) i towarzystwo innych koni. Do tyczh czterech naturalnych potrzeb podstawowychego dodać trzeba rzecz jasna minima wynikające ze współczesnych zasad chowu, czyli zabiegi pielęgnacyjne: czyszczenie, korekcja kopyt, odrobaczanie i szczepienie.

Niestety nie zawsze powyższe potrzeby są zaspokajane, zwłaszcza w stajniach pensjonatowych. Bywa, że tam chęć zysku góruje nad chęcią zadbania o prawdziwy dobrostan zwierząt. Właściciele takich ośrodków na wszystkim po to, by otrzymać jak najwięcej pieniędzy jak najmniejszym kosztem. Oszczędza się na paszy, na zabiegach, prądzie, wodzie... Chyba każdy z właścicieli koni, trzymanych w pensjonacie, potrafiłby pokazać choć jedną taką złą stajnię, prowadzoną przez osobę, dla której najważniejszy jest pieniądz. O takich stajniach czyta się często na forach.

Czy jest jednak coś gorszego od ludzi, którzy z chęci zysku ograniczają opiekę nad posiadanymi lub powierzonymi im końmi do minimum, lub nawet poniżej tego minimum ? Ano jest. Gorsza od pazerności jest zwykła głupota. Znam przypadek kogoś, kto swe konie karmił żytem. Dlaczego ? Bo tak robili jego dziadek i ojciec, więc on też tak będzie. Znam osobę, która mimo próśb i gróźb uporczywie przetrzymywała konie (swoje i pensjonatowe) dzień i noc w stajni tylko dlatego, że tak było łatwiej mieć nad zwierzętami kontrolę. Znam kogoś, kto po pościeleniu koniom w boksach polewał ściółkę wodą, żeby bardziej gniła, bo wtedy była chętniej odbierana przez pieczarkarnię - a jak to się odbijało na stanie kopyt, wiadomo. W sumie dobrze, jeśli takie błędy wynikają tylko z czystej głupoty i niewiedzy, bo brak wiedzy przy odrobinie chęci da się zniwelować. Ale czy jest coś gorszego od owej "zwykłej" głupoty ? Niestety... Jest to głupota, połączona z iście "betonową" odpornością na krytyczne opinie na temat sposobu opieki i na jak najbardziej zasadne wskazówki, jak się końmi prawidłowo opiekować. Często towarzyszy temu głębokie przekonanie, że postępuje się właściwie, a ewentualne krytyczne uwagi ze strony osób trzecich uznawane są a priori za bezpodstawne "czepianie się". Celują w tym osoby niestety, które wychowały się na wsi i którym z trudem przychodzi przyjąć do wiadomości fakt, że jakiś napływowy miastowy może z racji swoich zainteresowań o sprawach związanych z chowem koni, czy utrzymaniem łąk wiedzieć więcej. Jeszcze gorzej, jak taki miastowy jest młodszy – wtedy "z definicji" nie ma racji, bo przecież co on może o życiu wiedzieć ?... Najgorzej jednak jest, gdy to bezpodstawne przekonanie o swojej wyższości przyprawione jest sporą dawką "tumiwisizmu", czyli totalnego braku faktycznego zainteresowania co należy robić, żeby konie miały się nie najgorzej.

Nie jest grzechem czegoś nie wiedzieć. Wielkim grzechem natomiast jest nie próbować się tego dowiedzieć w sytuacji, gdy taka wiedza jest komuś bardzo potrzebna. I grzechem jest nie stosowanie nabytej wiedzy w praktyce, gdy to zaniedbanie przekłada się na stan zwierząt. Znałem przypadek pani, kto uważając się za koniarza, wręcz końskiego pasjonata, miała o koniach pojęcie nikłe, a jej rzeczywiste zainteresowanie tym, co dla zwierząt naprawdę potrzebne - mówiąc językiem wyższej matematyki - silnie dążyło do zera. Wspomniana pani na początku karmiła swoje konie mieszanką paszową dla bydła. Zwierzęta nie widziały na oczy ani kowala, ani weterynarza, a takie kwestią, jak szczepienia i odrobaczenia były dla właścicielki istną "terra incognita". Ba, żeby chodziło tylko o weterynarię ! Także czyszczenie koni, zwłaszcza kopyt, "nie leżało w kulturze" tamtej stajenki. Trzeba było właścicielkę wyedukować, przekazując jej wszystkie najniezbędniejsze informacje o właściwej opiece nad końmi. Trzeba było jej konie wychować, począwszy od nauki podawania nóg przez pracę na lonży aż po zajeżdżanie i naukę podstawowych komend niezbędnych do jazdy. A wszystko to z myślą o dobru koni. Trzeba było właścicielkę skłonić do zamówienia sobie podkuwacza, pomóc kupić odrobaczniki. Pierwsze odrobaczenie w jednym przypadku związane było z obumarciem tak wielkiej liczby pasożytów, że skończyło się to dla konia małą kolką, na szczęście szybko opanowaną...

Niestety efekty wpojenia dobrych wzorców trwały krótko, dokładnie do chwili, gdy przekonana o swojej fachowości właścicielka stajni załatwiła sobie kolejne konie "z odzysku", licząc zapewne na to, że zrobi dobry interes na jazdach rekreacyjnych lub handlu końmi. Sensu to nie miało, bo ani konie nie były tak doskonale wyszkolone, ani właścicielka nie miała żadnej wiedzy instruktorskiej. Za to szybko okazało się, że większa liczba zwierząt to dużo większe wydatki oraz dużo większy czysto fizyczny codzienny wysiłek. Entuzjazm związany z interesem, który zapewne w założeniach sam miał się kręcić i przynosić najczystszy zysk, a który de facto okazał się studnią bez dna jeśli chodzi o pieniądze, zamienił się w ów wspomniany "tumiwisizm". Na wybiegu dla koni najpierw zaczęły być stawiane rozmaite maszyny, bo tak było najprościej; potem - inne cudności, nierzadko przypominające raczej śmieci, niż przedmioty użytkowe. Jakie to jest zagrożenie dla konia - wiadomo. Dowiedziała się o tym także Pani Właścicielka, gdy jeden z jej koni, przywiązany do jednego z takich przedmiotów, złamał sobie o niego nogę. Dodatkowo wina była tym większa, że w owym momencie pani oddała go do jazdy ot, tak sobie, "na żywioł", osobie nieletniej o małej wiedzy i praktyce w obchodzeniu się z końmi, która to biedne zwierzę tak głupio do tego złomu przywiązała. Niczego to jednak właścicielki nie nauczyło, rozburdel wokół stajni trwał dalej. Całości dopełniała wielka pryzma pozostawionych "pod chmurką", rozwalających się kostek siana, które wystawione na działanie czynników atmosferycznych powolutku gniły sobie, a do których konie miały nieograniczony dostęp. Z tego dostępu korzystały oczywiście bardzo chętnie, jako że do boksów dostawały siana niezbyt wiele.



"Boksowe" oszczędności paszowe Pani Właścicielka próbowała z kolei powetować sobie "wypasem". Cudzysłów jest tu użyty jak najbardziej celowo, bowiem mimo otrzymania wiedzy na temat tego, jak powinien przebiegać sezon pastwiskowy oparty o wypas kwaterowy, pani ta po roku, czy dwóch coraz swobodniejszego stosowania się do tych zasad dobrej praktyki rolniczej zaczęła puszczać swoje zwierzęta "na żywioł". Dlaczego ? Zapewne tyko dlatego, że tak było jej łatwiej i wygodniej. A że oszczędzić chciała jak najwięcej, "sezon pastwiskowy" zaczynał się czasem już w drugiej połowie marca, gdy tylko zeszły śniegi. Jeszcze nie "obudzona" trawa już była niszczona kopytami i zębami głodnych zwierząt. W efekcie trawa została wytłuczona ze szczętem już na początku okresu wegetacyjnego. Przez resztę czasu aż do następnej zimy teren pokryty był tylko szczątkami trawy i gdzieniegdzie ignorowanymi przez zwierzęta, niesmacznymi chwastami. Jednak konie cały czas były puszczane tam na – jakkolwiek kuriozalnie by to nie zabrzmiało – wypas. Efekt ? Zwierzęta owszem, miały możliwość ruchu, ale po czymś, co nie było łąką, lecz raczej gdzieniegdzie nieco zachwaszczonym klepiskiem. Właścicielka dysponowała paroma hektarami łąk, z czego około hektara przeznaczyła na "wypas". Ilość terenu była oczywiście nieadekwatna do ilości posiadanych zwierząt, jednak idea kwater i czasowego dawkowania wypasu, dzięki ktorym można było zapewnić im pokarm przez przynajmniej 3-4 miesiące w roku, nie trafiała do niej. Owszem, początkowo kwatery zostały wytyczone, ale nic nie jest wieczne: trzeba było naprawiać na bieżąco zerwane druty pastucha, wymieniać podgniłe, czy złamane drewniane słupki – słowem: poświęcać na co dzień odrobinę czasu i zainteresowania stanem technicznym urządzeń swojej stajni, a na to już właścicielki stać nie było. Łatwiej było po prostu konie puszczać "na żywioł" – tyle tylko, że tak naprawdę w skali roku z danego im do dyspozycji terenu były w stanie pozyskać zaledwie 10% tego, co mogłyby zjadać, gdyby wypas był realizowany z głową i z należytą starannością. A przecież organizacja wypasu to prosta sprawa, żadna filozofia, stosowne informacje można znaleźć w każdej książce poświęconej łąkarstwu, że nie wspomnę o Internecie... Kolejna sprawa: to oczywiste, że skoro konie s ą wystawiane na otwarty teren na wiele godzin dziennie, wskazane jest, by miały dostęp do wody, choćby w niewielkiej ilości. Natomiast w opisywanym wyżej przypadku o wodzie nie było mowy. We wschodniej Polsce, tam, gdzie na wsiach jeszcze dość powszechnie kultywuje się wyprowadzanie zwierząt na pastwiska, niejednokrotnie można zobaczyć konia zaprzęgniętego do wozu, za którym idzie kilka krów, a na wozie spoczywa wielki zbiornik wody, zaopatrzony w poidło miskowe. Zwierzęta po dotarciu na miejsce puszczane są na trawę, a w razie potrzeby mogą także pić – słowem: dla nich jest to układ idealny, w każdej chwili mogą wszystkie swe cztery podstawowe potrzeby zaspokajać. Ale wody na "pastwiskach" "naszej" właścicielki rzecz jasna nie było...



Jeszcze inną ciekawostką był sposób ogrodzenia tego wszystkiego. Stajnia położona jest przy dość ruchliwej jak na lokalne warunki drodze, zaś plac dla koni ogrodzony był tylko wspomnianym pastuchem elektrycznym. Ups ! Wróć ! Elektrycznym nie można go nazwać, bo właścicielka nie widziała potrzeby włączania prądu. Zresztą "plac ogrodzony" to też za dużo powiedziane, skoro ogrodzenie w wielu miejscach było pozrywane. A było pozrywane, bo elektryzator notorycznie nie był włączany, więc dlaczego konie miałyby respektować kawałek tasiemki, stojący im na drodze ? "Tumiwisizm" właścicielki sięgał jeszcze dalej: niejednokrotnie bramki ogrodzenia (nawet te od strony drogi) po prostu nie były zamykane, a konie mogły sobie łazić, gdzie popadnie. Zresztą sprytnej właścicielce to tak naprawdę było bardzo na rękę - konie opuszczały pozbawiony trawy plac i szwendały się po okolicznych (cudzych !) łąkach, dzięki czemu miały przecież doskonałą okazję do dożywienia się - a przecież to oszczędność ! Że zdarza się, iż pasły się na takim, czy innym cudzym polu dojrzewającego zboża ? Że jak konie za dużo się takiego zboża najedzą, to może się odbić na ich zdrowiu ? Że konie niszczyły cudze łąki ? A kto by tam się takimi szczegółami przejmował ! Podobnie, jak nie przejął się kolejnym przypadkiem złamania nogi konia, który z takiego nieogrodzonego placu wybiegł na drogę pod nadjeżdżający samochód. Tymczasem stadko skądinąd bardzo miłych i łagodnych zwierząt tj pani w ten sposób powoli zaczęło stawać się solą w oku wielu okolicznych mieszkańców. Gorzej, że dla wielu ludzi konie mało się od siebie różnią, więc i inni lokalni posiadacze koni bywali niesłusznie oskarżani, że to ich zwierzęta niszczą cudze pola...



Porzućmy nasz niechlubny przykład i wróćmy do korekcji kopyt i odrobaczania. O tym, by zwierzęta pozostające w posiadaniu co poniektórych właścicieli były regularnie odrobaczane, można tylko pomarzyć. Cóż, robaków nie widać, więc z punktu widzenia właściciela kupowanie preparatów na odrobaczanie to niepotrzebna strata pieniędzy. Znane powiedzenie "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal" nabiera nowego wymiaru: na co dzień nie widać pasożytów, więc właścicielom nie żal... zdrowia koni. Jeśli już muszą coś z pasożytami zrobić, sięgają nie po preparaty weterynaryjne, a po rozmaite domowe "sposoby Dziadka Masztalerza" (tytuł jest oczywiście aluzją do skarbnicy przesądów autorstwa pani Gohl). Dlaczego ? Bo tak taniej. Niestety te zabonony rozpowszechniają się łatwo (bo są "tanie i smaczne") - i potem w intenretowy eter idą powielane przez rozmaitych laików informacje, że doskonałymi naturalnymi odrobacznikami są buraki, marchew, wiosenna trawa, czy gałązki brzozowe. Dlaczego ? Bo pan X w stajni Y od lat tak robi i u jego koni robaków nie ma. Ups, przepraszam, chciałem powiedzieć: nie widać ! Doskonale obrazuje to niegdysiejsza wypowiedź pewnej idiotki z Mazur: "Byłam u weta i co się nasłuchałam, jakich to mądrości... A może to, to, a może tamto, a może taki antybiotyk, a może taki (...) 'Pocałuj ty się w d...' - pomyślałam." Pomyślałam ? O co, jak o co, ale takich ludzi o myślenie zaprawdę nie ma co posądzać !

Wreszcie ostatnia sprawa: użytkowanie koni. Każdy ze swoim zwierzęciem może w sumie robić, co chce. Jednak dawanie do jazdy koni osobom trzecim bez skontrolowania ich wiedzy, umiejętności oraz podejścia do zwierząt to rażąca i niebezpieczna w skutkach niefrasobliwość, świadcząca o tym, że zdrowie koni tak naprawdę ich właściciela w ogóle nie obchodzi. No i potem daje się obejrzeć takie scenki, jakie można było zauważyć niegdyś podczas pewnego wiejskiego festynu: środkiem ulicy pełnej rozbawionych (i nierzadko niezbyt trzeźwych) mieszkańców, pomiędzy którymi usiłowały niekiedy przemykać się samochody i motocykle, jeżdziła w te i we wte na takim pożyczonym koniu młodociana amazonka. Galopem po asfalcie, pomiędzy ludźmi, w dodatku bez kasku na głowie. Że w razie spłoszenia się konia w takich dla niego stresogennych warunkach pannica spadnie i rąbnie w asfalt głowizną ? To akurat dla mnie mało ważne, gorzej jej od tego nie będzie. Ale koń w panice może mieć bliskie spotkanie trzeciego stopnia z samochodem, a to już gorzej, bo może się dla zwierzęcia skończyć tragicznie. A i właściciel auta zapewne nie będzie uszczęśliwiony perspektywą odwiedzenia blacharza i płacenia z własnej kieszeni. Dlaczego z własnej ? Bo zapewne amazonka pójdzie w zaparte i nie będzie chciała zapłacić, tłumacząc się, że "obiecano jej wierzchowca spokojnego, a dano jakiegoś psychicznego narwańca i to jest wina właściciela stajni". A i właściciel stajni nie będzie się poczuwał do odpowiedzialności na zasadzie "to nie ja, to dziewczyna, ona kierowała koniem i nie musiała jechać ulicą".

Cóż, można by powiedzieć "nie moje małpy, nie mój cyrk". Jedynie szlag trafia, gdy delikatne zwracanie po raz n-ty takim ludziaszkom uwagi na niestosowność, czy wręcz szkodliwość niektórych ich praktyk daje efekt dokładnie zerowy...



Zródła:

### źRÓDŁO 1 ###
### źRÓDŁO 2 ###