Napisałem kiedyś tekst o dyliżansach, które przed wiekami używane były do przewożenia pasażerów i poczty. Dziwnym jednak trafem
pominąłem wątek samej poczty konnej, rozumianej jako najbardziej podstawowa usługa przesyłania wiadomości tekstowych "z miasta A
do maista B". Zatem spieszę teraz nadrobić to zaniedbanie.
Poczta konna, czyli system dostarczania przesyłek pocztowych przy użyciu kurierów poruszających się konno jest, można powiedzieć
bez przesady, stara jak świat (ten już nieco ucywilizowany). Przekazywanie wiadomości w formie utrwalonej na nośniku związane jest
już z czasami pisma klinowego, którego powstanie datuje się na 3,5 tysiąca lat p.n.e. Pismo początkowo było obrazkowe, służyło
najpierw do obsługi spraw lokalnch (np. zliczania sztuk bydła), ale z czasem ewoluowało i zaczęło w Persji być podstawowym narzędziem
m.in. państwowej administracji, czy handlu. Gliniane tabliczki z odciśniętymi znakami przenosili początkowo piesi posłańcy, ale z
uwagi na potrzebę przekazywania wiadomości szybko, zaczęto oczywiście korzystać z koni. Poczta konna jako formalna instytucja została
zorganizowana w VI w. p.n.e. w Persji, a rozwinięta (w rozumieniu stałych połączeń) w cesarstwie rzymskim. Konna poczta rzymska dzięki
istnieniu dróg zwykłych (w III w. n.e. około 250-300 tys. km) i utwardzonych (około 80 tys. km) była, co by nie mówić, całkiem szybka.
W czasach Bolesława Chrobrego z jego rozkazu wprowadzono w Polsce zalążęk komunikacji konnej służącej potrzebom państwowym - tzw.
podwody (uwaga: pierwotnie to był formalnie rodzaj żeński, liczba pojedyncza: "podwoda" !). Nie była to instytucja na utrzymaniu
króla, lecz posługa wynikająca z prawa książęcego i polegała na obowiązku dostarczenia na potrzeby króla lub jego ludzi wierzchowców.
Chrobry właśnie takie prawo wprowadził w Polsce, tworząc sieć komunikacyjną niezbędną do funkcjonowania administracji. Później, na
przełomie XIII i XIV wieku, powstała tzw Księga Elbląska, regulująca zasady przesyłania listów oraz obsługi posłańców przez wsie.
System funkcjonował tak, że posłańcy przewożący listy lub przesyłki, zwani komornikami, przybywali do wyznaczonych miejsc, zwanych
podwodami, najczęściej zlokalizowanych w domach lokalnego urzędnika: burmistrza lub wójta. Tam komornik otrzymywał nowego, wypoczętego
konia no i oczywiście zostawiał przesyłki, jeśli ich adresatem był ktoś mieszkający w pobliżu. Żądający podwody (nowego konia) musiał
okazać stosowne uprawnienie - podstawą do dostarczenia "listonoszowi" świeżego konia był tzw. list podwodowy, wydawany w imieniu króla
przez kanclerza dworu. Obowiązek dostarczania koni najpierw wprowadzono w największych ówczesnych miastach (Kraków, Sandomierz, Przemyśl,
Kazimierz), a potem także w praktycznie wszystkich wsiach należących bezpośrednio do króla. Obowiązek dostarczania konia ciążył formalnie
na wszystkich posiadaczach co najmniej 2 łanów ziemi (ok. 45 morgów). Urzędy grodzkie i miejskie musiały nadzorować działanie usługi.
Określone obowiązki mieli także sami posłańcy - mogli wymieniać konie tylko w ściśle określonych miejscowościach. Za naruszenie
zadanej trasy groziły im srogie kary - od pieniężnych (podwójna kwota wyrządzonej szkody) aż po nawet 2 tygodnie więzienia w wieży.
W tym czasie doskonale zorganizowaną pocztę konną miało imperium mongolskie. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że w XIII wieku zajmowało
ono prawie całą Azję - od Morza Żółtego i Japońskiego przez obszar całych dzisiejszych Chin, Rosji i większość Bliskiego Wschodu aż do
terenów dzisiejszej wschodniej Polski (stamtąd dokonano trzykrotnie najazdów, które sięgnęły aż po okolice Zgorzelca). Zarządzanie takim
wielkim obszarem wymagalo sprawnej komunikacji - stąd też poczta. Była ona opłacana i utrzymywana bezpośrednio przez Wielkiego Chana.
Stworzona została sieć rozstawionych co 20-30 km stanic, w których kurier mógł wymienić konia i kontynuować jazdę. Poczta była dzięki
temu naprawdę szybka, a że działała non-stop, więc wiadomości mogły pokonać nawet 600 km na dobę. Za rządów chana Kubilaja w samych
Chinach istniało aż 1500 stacji kurierskich, w których utrzymywano 40 tysięcy koni. Poczta dysponowała także 6 tysiącami łodzi.
Oczywiście poczta powstała do przekazywania rozkazów chana, ale za stosowną opłatą mogli korzystać z niej także najbogatsi ludzie,
czy zagraniczni posłowie.
Podwody konne w Polsce funkcjonowały w dobrach króla, ale i we wsiach niektórych duchownych. Co ciekawe, z założenia miasta i wsie miały
świadczyć tę usługę bezpłatnie, co oczywiście nikomu się nie podobało. Miasta często więc zabiegały o zwolnienie z tego obowiązku
i robiły to dość skutecznie, np. obiecując dostarczyć królowi pieniądze na prowadzenie wojny, wzamian za wprowadzenie odpłatności za
konie podwodowe oraz zredukowanie ich dostarczania tylko parze królewskiej. Niekiedy niezadowolenie z obowiązku objawiało się w szczególny
sposób: w 1180 roku duchowni, którzy zebrali się w Łęczycy, otwarcie zagrozili klątwą tym, którzy będą domagali się od nich podwód. Cóż,
poniekąd było to zrozumiałe o tyle, że konie miały służyć ludziom króla, ale często żądali ich bezprawnie od duchowieństwa także magnaci,
urzędnicy dworscy nie będący posłańcami królewskimi, a nawet słudzy ludzi bogatych. Bezpłatność podwodów zniesiono dopiero w 1564 roku na
sejmie warszawskim, wprowadzając jednocześnie podatek podwodowy, do którego zobowiązano wszystkie osiedla stanowiące własność królewską.
Podatek był wysoki, wynosił 16% wartości nieruchomości znajdującej się w granicach miasta lub 6 groszy od łana lub włóki we wsiach. Mimo
tego wpływy z podatku nie wystarczały na pokrycie kosztów utrzymania podwód. Powszechnie uchylano się od płacenia, a wpływy z podatku
podwodowego były tak małe, że w 1576 roku wkurzony król Stefan Batory zagroził "opornym miastom bezpośrednią egzekucję sądową bez uciekania
się do uprzednich pozwów na sejm". To dało pewien skutek - pieniądze na utrzymanie podwodów zaczęły płynąć nieco szerszym strumyczkiem,
nadal jednak zbyt wąskim, by pokryć koszty coraz mocniej rozwijanego systemu konnej komunikacji.
Od czasów Kazimierza Wielkiego działała także służba kurierska Uniwersytetu Jagiellońskiego, utrzymująca łączność z uniwersytetami
w Paryżu i we Włoszech. Istniały w owych czasach również sieci kurierów utrzymywane przez klasztory i sądy. W XIV i XV wieku najsprawniej
działały poczty organizowane przez grupy kupców z Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Poznania, Torunia i innych miast. Ponieważ wymiana listów
przez kupców okazjonalnie udających się w sprawach handlowych w różne strony Europy była nieregularna i trwała długo, więc wielu kupców
(Boner, Montelupi) oprócz korzystania z poczt miejskich miało własne służby pocztowe. Zasięg działania obejmował nie tylko ziemie polskie.
W różnych częściach Europy kupcy zakładali placówki, kierowane przez pełnomocników zwanych faktorami. To działało także w drugą stronę -
pod koniec XV wieku rodzina Fuggerów z Augsburga założyła faktorie w Krakowie i Wrocławiu. Z ich linii pocztowych korzystał dwór polski
i cała magnateria. W XIII-XV wieku w Europie usługi pocztowe oferowała również Liga Hanzeatycka (związek miast handlowych Europy Północnej),
zawiadując przesyłkami przekazywanymi między głównymi miastami Ligi.
Polską pocztę rozumianą jako regularnie działającą instytucję rozkazał założyć król Zygmunt August w 1558 r., zaś w kilka lat później
(w roku 1564) zlikwidował podwody. Założenie stałej poczty przez króla było konieczne - śmierć jego matki, królowej Bony oraz wynikające
z tego faktu liczne procesy spadkowe wymagały regularnej łączności z Włochami. De facto jej twórcą został Włoch Prospero Prowana, który
zorganizował łączność konną między Krakowem a Wenecją (przejazd trwał 10 dni). Nadany mu przywilej zarządzania pocztą stwierdzał: "Poczta
ma być ustanowiona dla naszej [tj. króla] i poddanych naszych wygody, ma służyć do załatwiania tam innych spraw". Mogły z niej więc również
korzystać osoby prywatne. Koszty utrzymania ponosił król, ale dochody z opłat za przesyłki pocztowe od osób prywatnych przekazywano do
skarbu królewskiego. Prócz konnej poczty "włoskiej" stworzono także "litewską", obsługującą korespondencję królewską w czasie, gdy król
przebywał na Litwie. Poczta Provany funkcjonowała w oparciu o rozstawne konie przez 4 lata; jednak jej "szef" skonfliktował się z rodziną
Thurn-Taxisów, która kontrolowała konne połączenia pocztowe w Austrii, na Węgrzech i we Włoszech. Konflikt doprowadził do cofnięcia mu
przywileju pocztowego i nadania go Taxisom, przez co możliwa stała się komunikacja nie tylko z Włochami, ale i z resztą Europy. Nie trwało
to długo, potem było jeszcze kilka zmian "kooperanta", aż w końcu po śmierci Zygmunta Augusta przywilej stracił ważność, a poczta królewska
przestała tak naprawdę istnieć. Podwody wróciły do łask.
Pocztę konną reaktywował Stefan Batory w związku z planami udziału w ogólnoeuropejskiej wojnie z Turcją. Wznowione zostały stałe połączenia
z Włochami dwa razy w miesiącu. Wprowadzono nowość na skalę światową: jednolitość taryfy pocztowej. Bez względu na odległość opłata wynosiła
4 grosze za 1 łut (niecałe 13 g) przesyłki. Pocztę formalnie utrzymywał nadal król, ale by zapewnienić instytucji rentowność, umożliwiono
korzystanie z niej każdemu, kto mógł tyle zapłacić. W 1596 r. przeniesiono stolicę do Warszawy. Tam też ustaniowiono Centralny Zarząd Poczty
i wydano tzw. ordynację pocztową, regulującą zasady działania. Dotychczas prywatna, poczta stała się instytucją państwową pod nazwą Królewskiej
Poczty Konnej. Wyznaczono stałe połączenia i trasy przewozu korespondencji i przesyłek i podróżnych, a drogi tych połączeń oznaczono słupami.
Poczta była utrzymywana z z podatku zwanego kwadruplą (poczwórny podatek podwodowy). Połączenia pocztowe otrzymały miasta liczące ponad
4000 mieszkańców.
A w dawnej Europie ?
Szczególną rolę miała konna poczta w tych miejscach, gdzie warunki geograficzne: terenowe, pogodowe były szczególnie wymagające. Taki miejscem
była np. Islandia, gdzie poczta powstała w 1776 that, założona dekretem króla Chrystian VII Oldenburskiego. Pocztę utrzymywał rząd. Instytucja
miała służyć do przekazywania przesyłek pomiędzy portami morskimi (gdzie przywoziły ją duńskie statki) a ośrodkami handlowymi oraz oczywiście
siedzibą parlamentu. Ruszyła po 2 latach od dekretu w "imponujący" sposób: najpierw jeden kurs w roku, z czasem dwa (wiosną i jesienią), aż na
koniec - prawdziwe szaleństwo - w połowie XIX wieku aż trzy razy w roku: w kwietniu, sierpniu i grudniu ! O ile jednak o częstotliwości
połączeń można mówić z przymrużeniem oka, o tyle jeźdźców wypada potraktować jak bohaterów - i tak też traktowała ich ludność. Byli - bo musieli
być - ludźmi twardymi, silnymi i odważnymi. Mówiono o nich: "listonosz prędzej zginie, niż będzie się bał". Wędrowali czasem nawet przez 3
tygodnie przez ośnieżone bezdroża, pokonywali wpław rwące rzeki, spękane lodowce, walczyli z mrozem, mrokiem, opadami i huraganowym wiatrem.
Pokonywali dystanse, które dziś są obsługiwane przez lokalne linie lotnicze. Każda podróż musiała być dokładnie zaplanowana, konie musiały być
najlepszymi z możłiwych, starannie wybrane, zdrowe i zrównoważone pod względem temperamentu. Listonosz często brał w opiekę napotkanych po
drodze "cywilnych" podróżnych, stając się ich przewodnikiem i opiekunem. Musiał znać przyrodę, umieć przewidzieć zmiany pogody no i oczywiście
znajdować drogę w bezludnym i nieoznakowanym terenie.
Islandzcy listonosze nie posługiwali się końmi od samego początku. Najpierw szli pieszo, niosąc listy w skórzanych torbach - mieściły one 20 do
40 przesyłek. Z czasem zaczęli nosić po dwie takie torby, gdzie upychano im nawert setkę listów, co dawało prawie 30 kg obciążenia. A że poczty
do dostarczenia było coraz więcej, więc sięgnięto po kuce islandzkie. Aż do XIX wieku zwyczajowo listonosz sam jechał na jednym kucu, a listy
przewoził na drugim, jucznym. Jednak w latach 1870-1980 liczba przesyłek: listów gazet i książek wzrosła wręcz dramatycznie, z koników trzeba
było formować prawdziwe karawany. Liczyły one od 6 do nawet 12 zwierząt. Podobno jeden z listonoszy, Hans Karel Hannesson, prowadził ich kiedyś
aż 19 ! Skrzynie na listy nie były duże, ale były solidne: drewniane, starannie wykonane, wodoodporne. Ważyły około 10 kg, a ładunek - kolejne
20 kg. Każdy koń brał na grzbiet dwie takie skrzynie. Także listonosz, gdy szedł pieszo, brał na siebie jedną albo dwie.
Praca była trudna i niebezpieczna.
Pomiędzy rokiem 1792 a 1939 podczas dostarczania przesyłek na Islandii zginęło 19 listonszy: podczas przekraczania rzek, z zimna w czasie burz
śnieżnych, w wyniku upadków ze skał lub lodowców. Prawie 100 lat temu głośna na Islandi i była sprawa zwana Wielką Katastrofą Pocztową - otóż
we wrześniu 1927 roku listonosz Porlakur Porlaksson po raz kolejny szedł doskonale sobie znaną drogą wpoprzek jednego z lodowców, którego koniec
opadał do oceanu. Zwykle ta trasa zajmowła mu około 3 godzin, jednak lodowce mają to do siebie, że się poruszają, więc warunki terenowe mogą się
zmieniać z dnia na dzień. Tamtego dnia listonosz wszedł z siedmioma końmi na lodowiec i po zaledwie 40 metrach zatrzymał się, żeby znaleźć
ścieżkę dalej. Konie pozostawił pod opieką podróżującego z nim nauczyciela oraz dwóch kobiet, sam ruszył dalej zbadać teren. Czekanie w zimnie
na jego powrót było dla pozostałych podróżnych trudne do zniesienia, więc jedna z kobiet postanowiła samodzielnie poszukać dobrego przejścia
lodowiec, a druga zaczęła dla rozgrzewki poruszać się. Znienacka logowiec pękł - idealnie w tym miejscu, gdzie stały konie. Wszystkie zwierzęta
oraz trzymający je nauczyciel runęli w szczelinę. Trzy konie i człowiek zginęli na dnie, natomiast cztery konie przeżyły, niektóre po prostu
utknęły spadając w zwężającej się ku dołowi szczelinie. Niestety nie dało ich się uratować. Porlakssonowi nie pozostało nic innego jak wraz
z kobietami ruszyć dalej pieszo, by złożyć raport o wypadku. Próby odnalezienia ciała zmarłego nauczyciela oraz skrzynek z pocztą nie dały
rezultatów. Dopiero następnego roku udało się to bratu nauczyciela, który przypadkowo dostrzegł łeb jednego z koni wystający z lodu. Wraz z
ciałem odzyskano też przesyłki.
Konie były przez wieki podstawową metodą dostarczenia poczty na całym świecie. Najbardziej znana pocztą konną był chyba jednak słynny Pony
Express, działający w Ameryce Północnej na odcinku od St. Joseph w stanie Missouri do Sacramento w Kalifornii - a zatem przecinał w poprzek
całą Amerykę od Atlantyku po Pacyfik przez obszar Wielkich Równin i Gór Skalistych przez prerie, góry i pustynie. Poczta działała od kwietnia
1860 do października 1861 roku (później zastąpiła ją Kolej Transkontynentalna i telegraf). Jak widać nie było to długo, zaledwie 18 miesięcy,
jednak inwestycja była poczyniona przede wszystkim po to, by pokazać duże możliwości jej twórców, firmy Central Overland California and Pikes
Peak Express Company, której właścicielami byli panowie Russell, Majors i Waddell. Ci panowie mieli w owym czasie wielką firmę przewozową,
zatrudniającą ponad 4000 pracowników i posiadającą "zaplecze techniczne" w postaci 3,5 tysiąca wozów i 40 tysięcy (!) wołów do ich ciągnięcia.
Na pomysł skrócenia czasu przesyłania listów pomiędzy dwoma przeciwległymi krańcami USA z kilku miesięcy do 10 dni (rekordem było 7 dni i 17
godzin) wpadli licząc nie tyle na wielkie zyski, co raczej na zrobienie szumu wokół siebie przy okazji wyborów prezydenckich i pozyskanie
przez to lukratywnych kontraktów od rządu. Przesłanie listu kosztowało naprawdę sporo: od 1 dolara za lekki po nawet 5 dolarów (tak dla
porównania: w owym czasie cielę kosztowało 2.50 $, krowa - ok. 25 $, a zwykłe siodło - 30 $; przesłanie listu "klasyczne" kosztowało 10
centów). Mimo tak wysokich opłat sama konna poczta nie była dochodowa. Nabrała natomiast dużego znaczenie politycznego, gdyż tuż przed
wybuchem wojny secesyjnej związała Kalifornię z Unią.
Russell, Majors i Waddell zorganizowali Pony Express w zaledwie dwa miesiące, angażując 120 jeźdźców i 400 koni plus kilkaset pracowników
obsługi. "Angażowano" zazwyczaj konie lekkie i niewysokie - ok, 145-150 cm w kłębie i ok. 400 kg wagi. Szlak miał ok. 3500 km i był podzielony
na 5 odcinków. Powstały 184 stacje przesiadkowe, położone od 5 do 20 mil od siebie (8-30 km), stosownie do warunków terenowych; przeciętnie
było to ok. 15 km. 157 stacji służyło tylko do krótkiego postoju dla zmiany koni, a w 27 kurierzy mogli odpocząć dłużej przed kolejną zmianą.
Kwestia kurierów tak w ogóle była ciekawa: każdy jeździec otrzymywał egzemplarz Biblii i składał na nią przysięgę, w której zobowiązywał się
"nie używać plugawego języka, nie upijać się, nie oddawać hazardowi, nie znęcać się nad zwierzętami i nie robić nic, co nie przystoi zachowaniu
dżentelmena". Wykroczenia były surowo karane zwolnieniem bez wynagrodzenia. W tym wszystkim zwraca uwagę zobowiązanie do dobrego traktowania
zwierząt - był to pewien ewenement w czasach, gdy wprawdzie za konia wierzchowego wysokiej klasy niektórzy płacili 200 $, ale na preriach
najpowszechniejszym było łapanie i zajeżdżanie dzikich mustangów, dostępnych "za friko" i w dowolnych ilościach. Kurierzy mieli też przykazane
jechać kłusem; galopem tylko w razie zagrożenia. A w takim wypadku mieli powiedziane wprost: poczta może wpaść w niewłaściwe ręce dopiero,
gdy nie będzie już na tym świecie jeźdźca z koniem. Aby zapewnić szybkość jazdy prócz lekkich i wytrzymałych koni angażowano wyłącznie bardzo
lekkich jeźdźców - górnym limitem wagi było 125 funtów, czyli niewiele ponad 56 kg. Praca kuriera była ciężka - jazda potrafiła trwać nawet
cała dobę z przerwami tylko na zmianę wierzchowca. W tym czasie jeździec mógł pokonać nawet 160 km, czyli 2-3 razy więcej niż typowy westman
podóżujący konno przez prerię w sprzyjających warunkach. Kurierzy jednak byli wyjątkowo dobrze wynagradzani. Przeciętnie zarabiali aż 25
dolarów tygodniowo (robotnik niewykwalifikowany zarabiał w tym czasie zaledwie 1 dolara).
Kurier zbliżając się do stacji przesiadkowej sygnalizował swoją obecność z daleka za pomocą rogu. Obsługa stacji szybko przygotowywała nowego,
wypoczętego konia tak, by wierzchowiec był gotowy w momencie nadjechania kuriera. Przesiadka polegała na zabraniu ze sobą tylko juków z pocztą,
zwanych mochila (z hiszpańskiego: tornister lub posłaniec). Mochila miała postać czegoś w rodzaju skórzanego czapraka z czterema kieszeniami
(cantinas) na listy, zamykanymi na kłódki. Zaprojektował go jeden z jeźdźców, Jay G. Kelley. Listy przed włożeniem do kieszeni były owijane w
nasączony olejem jedwab dla ochrony przed wilgocią. Mochili nie przymocowywano do siodła, tylko po prostu ją kładziono na nim, po czym kurier
na niej najzwyczajniej w świecie siadał. Samo przerzucenie ładunku na grzbiet nowego konia trwało dzięki temu chwilkę, a całość przesiadki -
poniżej 2 minut. Jednorazowo zabierano ok. 10 kg listów, czyli z grubsza 600-800 sztuk. Do tego jednak dochodziła wspomniana Biblia, zabierana
obowiązkowo na drogę, do tego niezbędna na Dzikim Zachodzie broń długa i krótka oraz woda dla kuriera - razem dawało to jakieś 25 kilo.
W późniejszym okresie redukując wagę zrezygnowano z pełnego uzbrojenia, kurier miał ze sobą tylko jeden rewolwer. Miało to sens - odległości
między stacjami były niewielkie, a napady Indian, choć zdarzały się nieraz, to nie na samych kurierów, lecz na stacje przesiadkowe, gdzie cenną
zdobyczą dla napastników były ujeżdżone konie (żaden kurier nigdy nie zginął podczas służby). Jeśli zaś chodzi o wagę to trzeba wspomnieć jeszcze
o jednej rzeczy: w Pony Express stosowano specjalne siodła - dziś nazwano by je "ultralekkimi", gdyż ważyły mniej więcej 1/3 tego, co typowe dla
tamtych czasów "zwykłe" kulbaki westernowe - ok. 6,5 kilo, co w czasach, gdy nie znano tworzyw sztucznych było sporym osiągnięciem. Wszystkie
siodła (i wszystkie mochilas) wykonała firma Israel Landis z St. Joseph - niestety nic z tego nie zachowało się do dziś. Cały sprzęt (to też
nowość w owych czasach) był identyczny, ustandaryzowany, a więc pasujący do każdego "standardowego" gabarytowo konia firmy.
Dziś poczty konne to oczywiście przeżytek, ale nie całkiem. Takei poczty w wersji szczątkowej istniały nawet na ziemiach polskich jeszcze 60
lat temu ! Pokazuje to film Polskiej Kroniki Filmowej z 1964 roku (patrz: powyżej). W tamtym czasie w Bieszczadach, we wsi Wołkowyja (dziś nad
Zalewem Solińskim) działał malutki oddział Poczty Polskiej, który w bieszczadzkiej głuszy dostarczał listy i paczki do okolicznych wsi i osad
przy pomocy koni. W Australii natomiast ostatnim "postmanem" był Bruce Dennis, który jeszcze w roku 1980 (!) regularnie dostarczał pocztę na
grzbiecie klaczy Lollie.
Współcześnie w niektórych miastach górskich części chińskiej prowincji Syczuan i w Tybecie również nadal działają kurierzy konni. Bo innego
wyjścia po prostu tam nie ma ! Jeden z nich, Chińczyk Wang Shunyou zyskał nawet w swoim kraju sławę "robotnika roku" i w 2006 roku trafił na
łamy chińskich gazet, dzięki czemu można dowiedzieć się, jak wygląda dziś życie współczesnego konnego listonosza. Wang Shunyou w tamtych
latach pracował w swojej roli już od 25 lat, w czasie których przebył dystans równy 6-krotnemu okrążeniu Ziemi. Rocznie dostarczał około
10.000 przesyłek: listów, gazet, paczek. Współcześnie jego praca stała się o wiele łatwiejsza - w dobie telefonów komórkowych część adresatów
mieszkających w górach jest po prostu powiadamiana o nadejściu przesyłek, a wtedy ludzie sami przybywają do pobliskiego miasta i w urzędzie
pocztowym odbierają swoje przesyłki. Pan Shunyou miał więc mniej roboty, ale jak mówił, wielu innych listonoszy na koniach nadal ma ich mnóstwo
do rozwiezienia. W przeszłości było w górzystej prowincji Syczuan 65 szlaków poczty konnej, dziś jest "tylko" 25. W okręgu Muli, w którym pracował
pan Shunyou, średnia wysokość to 3.100 m n.p.m., a cały teren pokryty jest głębokimi dolinami o bardzo spadzistych zboczach. Poczta piesza lub
konna to jedyny sposób na przekazywanie przesyłek. Pokonanie każdego ze szlaków zajmuje 2 tygodnie, więc w tej pracy spędza się w domu 2-3 dni
w miesiącu, z dala od rodziny. Nie jest to zajęcie dobrze płatne - w wywiadzie "między wierszami" mozna doczytać, jak to pan Shunyou musiał
zapożyczyć się w swojej firmie na kwotę będącą równowartością "aż" 120 dolarów, żeby wysłać chorą żonę do szpitala... Jest to też czasem praca
niebezpieczna - kiedyś pan Shunyou został przypadkiem kopnięty przez własnego, spłoszonego konia i wylądował w szpitalu z krwawieniem z żołądka.
Innym razem napadnięty przez lokalnych bandytów musiał ratować się skokiem do rzeki - oczywiście razem z torbą z listami. Mimo to bardzo lubił
swoją pracę, a zwłaszcza dowody sympatii ze strony odbiorców. Bo tam, gdzie nie jest na co dzien możliwa jakakolwiek komunikacja ze światem pan
Shunyou był tym, czym dla wszystkich nas jest... internet: dostarczycielem informacji. A przecież wszyscy wiemy, że w żaden sposób nie da się
żyć bez internetu, nieprawdaż ?
Dziś w róznych krajach (także i w Polsce) czasem można zobaczyć konnych kurierów - są to jednak tylko happeningi, mające przypomnieć dawne
czasy. Ostatnich prawdziwych konnych listonoszy z lat 1930-1970 można jeszcze pooglądać na kilku zamieszczonych w internecie zdjęć. Rzućcie
więc okiem na fotografie zamieszczone poniżej - pokazują pracowników poczty brytyjskiej, francuskiej, ale też australijskiej. Spróbujcie poznać
po mundurach, kto jest kto !
Zródła:
http://www.rzeczpospolitaobojganarodow.pl/forum/viewtopic.php?f=29&t=526
https://www.poczta-polska.pl/o-firmie/historia/
https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1259839,Polecony-konno-do-Wenecji-poczatki-polskiej-poczty
http://www.wilanow-palac.pl/podwod_czyli_poczatki_komunikacji_na_ziemiach_polskich.html
http://www.chinadaily.com.cn/english/doc/2006-02/14/content_520098.htm
http://english.chinapost.com.cn/html1/report/14083/812-1.htm
https://www.icelandicroots.com/single-post/2018/09/17/The-Icelandic-Postman?fb_comment_id=1346678262046551_1347541038626940