"Tomek_J, Koń Polski
3/2003
Liczne niegdyś, a na szczęście nieco rzadsze teraz są obrazy TIR-ów,
załadowanych do granic możliwości końmi, samochodów pędzących w mrozie lub w
upale tysiąc lub więcej kilometrów z postojem tylko na granicy, na którym
zwierzęta się celowo "psuje", by płacić niższe cła. Ale nadal widuje się
naczepy, z których rozlega się łomot bijących bezładnie kopyt i przeraźliwe
rżenia głodnych i spragnionych koni - tak, to naprawdę robi wielkie wrażenie.
Dramatyczne zdjęcia i poruszające opisy potrafią nierzadko skruszyć najtwardsze
ludzkie serce. Ktoś, kto dotąd jadąc drogą obojętnie wyprzedzał
charakterystycznego kształtu ciężarówkę, zaczyna się nagle zastanawiać, co się
kryje w jej wnętrzu, dokąd jadą zwierzęta, w jakich warunkach są przewożone.
Widząc zwierzę wyczerpane, ranne, pokrzywdzone - obojętnie, czy zamykane w
ciemnej "pace", czy stojące po pęciny w gnoju i błocie na wiejskim podwórzu -
skłony jest zachować się wreszcie jak prawdziwy człowiek przez duże "C" i
spróbować działać. Wiele osób czy to samodzielnie, czy w grupie, organizuje
fundusze i włącza się czynnie do akcji ratowania koni.
Ale... Mam
wrażenie, że biorąc się do dzieła często nie myśli się o tym, co dalej będzie z
takim wykupionym zwierzęciem...
Mając styczność z ludźmi, dla których
konie stanowią niemalże sens życia i deklarującymi poparcie dla akcji ratowania
zwierząt zadaję sobie od dość dawna pytanie: na czym tak naprawdę winno polegać
ratowanie koni przed brutalną i niepotrzebną śmiercią ? Tych, którzy obruszyli
się, czytając to pozornie dziwaczne pytanie i chcą podać pierwszą cisnącą się na
usta, a pozornie oczywistą odpowiedź: "Na wykupieniu ich z transportu !" proszę
jednak o chwilę zastanowienia: czy aby tylko o to ?... Bywa tak, że grupy ludzi
wykupując w najlepszej wierze kolejne zwierzęta zapominają o "ciągu dalszym".
Ich działanie raczej przypomina socjalistyczne współzawodnictwo w pracy: 3, 5,
10, 50 uratowanych koni ! Jeszcze, jeszcze więcej ! I co z tego, pytam, skoro
okazuje się szybko, że po prostu nie ma komu robić przy nich ! Ograniczanie z
konieczności codziennych zabiegów do "minimum minimorum" szybko spowoduje
przejście do "bylejakości". "Książkowe" generalne porządki w boksach, odbywające
się co tydzień łatwo mogą stać się obrządkiem comiesięcznym, lub nawet rzadszym.
Kopyta, stykające się ze starą ściółką i - jakżeby inaczej - czyszczone od
przypadku do przypadku zaczynają gnić, a grzyby i robactwo mają pole do popisu i
w układzie pokarmowym, i na skórze zwierzęcia. "Brednie !" - rzeknie ktoś -
"Bzdury ! Jak można tak mówić o ludziach poświęcających się dla koni ?!" Fakt,
celowo przejaskrawiam, a jednak... Kto z ratujących jest bez jakiejkolwiek winy,
bez najmniejszego nawet grzechu zaniedbania, niechaj pierwszy rzuci kamieniem.
Grupy wolontariuszy, ludzi dobrej woli, są liczne i chwała za to. Lecz
czasem (na szczęście nieczęsto) charakteryzują się, niestety, słomianym zapałem.
Póki trwa wiosenna euforia, letnie urlopy i wakacje, czy pogodna jesień, opieka
nad zwierzętami to sama przyjemność - karmienie, pojenie, wypędzanie na trawę.
Konie całymi dniami stoją na pastwisku, mało absorbujące jest sprzątanie boksów.
Aura sprzyja, chętnych do pracy jest wielu, w sezonie urlopowym zawsze ktoś ma
czas i chętnie coś przy zwierzętach zrobi. Przy tym i na koniu można czasem
pojeździć, i zawsze miło po całym dniu, spędzonym bliżej natury, urządzić
balangę przy ognisku. Jednak szybko okazuje się, że pora roku się zmienia, pracy
(zwłaszcza tej ciężkiej, brudnej) coraz więcej, a i potrzeb koni nie zaspokoi
anemiczna, wyjedzona niemal do cna trawka i miarka owsa. Zimno się robi, mokro,
pojeździć nie można... Połowa osób stopniowo jakoś dziwnie znika, a z pozostałej
połowy, na której ciąży zwiększona dawka obowiązków, szybko wykruszają się
kolejni. Zima za pasem, a ze wspaniałych planów działającej dla dobra koni
społeczności nie zostaje prawie nic, prócz bałaganu, zaniedbań i ogólnego
bezhołowia.
Ogromne fundacje, osoby fizyczne, oraz mniejsze lub większe,
mniej lub bardziej formalne grupy, nakłaniają ludzi do udzielenia im
konkretnego, mierzonego w "wynalazku Fenicjan" wsparcia. Jednak trzeba zdawać
sobie sprawę, że w przypadku owych wielkich, posiadających medialną siłę
przebicia, sporo z tych dotacji jest (bo przecież musi być) przeznaczone nie na
pomoc bezpośrednią dla zwierząt, lecz na funkcjonowanie całej tej machiny
organizacyjnej. Osoby fizyczne z kolei mogą podejmować tylko działania skromne,
w których z racji braku siły przebicia i wrodzonej podejrzliwości innych są
często osamotnione. Ta podejrzliwość jest zresztą uzasadniona, bo nieraz zdarza
się, że handlarze chcąc się pozbyć "wybrakowanego towaru" potrafią perfekcyjnie
pogrywać na dobroci ludzkiej i poprzez takie właśnie zaangażowane osoby wciskać
najordynarniejszy "kit" mówiąc: "Jak pan nie kupisz, to jutro kuń jadzie do
Włochów". Kogo więc wspomóc naszymi pieniędzmi ? Nieznanego dotąd pana X,
którego barwne i wzruszające opowieści ze łzami w oczach czytaliśmy niedawno w
Internecie, a które mogą okazać się blagą, wyciskaczem łez i portfeli ? A może
lepiej ogólnoświatowemu stowarzyszeniu, które prócz ratowania koni chętnie
uratowałoby także świnkę, kurę, myszkę, a nawet dżdżownicę - a my, ech, chętnie
byśmy tak czasem jakiegoś schaboszczaka ?...
Nie ma tu złotego środka.
Każdy powinien odpowiedzieć sobie, jaki naprawdę przyświeca mu cel i czy ma w
sobie tyle siły i zaparcia, by naprawdę, na co dzień, pomagać koniom. Pragnąc
pomóc zwierzętom pamiętajmy bowiem, że nie wystarczy potrząsnąć sakiewką i
szerokim gestem rzucić na stół swoje srebrniki, dumną przy tym robiąc minę.
Fakt, jest to najłatwiejsza forma pomocy, mająca i tę zaletę, że błyskawicznie
uspokaja sumienia: "no przecież pomogłem !" Ale wykupić konia po to, by nie
interesować się nim dalej ? O nie, nie o to powinno moim zdaniem w tym wszystkim
chodzić. Ratując go miejmy świadomość tego, że nie jest to przedmiot, który po
zakupie można odłożyć na półkę i korzystać z niego zależnie od swoich
zachcianek. To żywa istota i to, bynajmniej, nie mały kotek, któremu wystarczy
jednym szybkim gestem wrzucić do miski porcję "Whiskas", a drugim - świeży
piaseczek do kuwety. To zwierzę mimo swego ogromu zaskakująco wrażliwe i
delikatne, wymagające codziennych, wbrew pozorom niebanalnych zabiegów
pielęgnacyjnych, wiążących się z ciężką, fizyczną pracą - kto np. wywalił
kiedykolwiek gnój z paru boksów, ten dobrze wie, o co chodzi. To stworzenie,
któremu ignorancja i nadmiar opieki mogą wyrządzić nieodwracalne szkody, równie
wielkie, co tejże opieki brak, stworzenie, dla którego codzienny kontakt z
człowiekiem, praca i ruch są równie wskazane, co pokarm i woda. Wreszcie: będące
pod względem finansów swoistą "studnią bez dna", wymagającą przez 20 lub więcej
lat szczepień, odrobaczania, kowala, urozmaiconej i dobrze dobranej paszy,
witamin, nierzadko kosztownych leków, zabiegów itd. itp. Tak więc każdy, komu
nie chodzi tylko o uspokojenie sumienia datkiem, ale przede wszystkim o
prawdziwe dobro konia, musi odpowiedzieć sobie na trzy pytania: "Co tak naprawdę
chcę zrobić, co osiągnąć ?", "Czy mam na to czas ?" i "Czy stać mnie na to ?" I
nie ma znaczenia, czy ratując zwierzę ktoś działa sam, czy z udziałem i pomocą
organizacji - oko pańskie konia tuczy, stały nadzór nad zbawionym zwierzęciem
jest koniecznością, obowiązkiem wykupującego. Z konieczności tej wynika kolejna
rzecz: wiążąc się z jakąś osobą, grupą lub organizacją przyjrzyjmy się przez
kilka miesięcy, jak ona działa. Sprawdźmy, czy rzeczywiście jest to dobrze
pojęta filantropia, czy też (oby nie !) mały biznesik. Oceńmy, czy ludzie nią
kierujący znają się na koniach, czy może tylko na jeździe konnej; czy mają
rzetelną wiedzę i praktykę, czy tylko papierki instruktorskie lub inną "maturę i
kursa niektóre". Przyjrzyjmy się, czy sami od poniedziałku do niedzieli zakasują
rękawy i biorą się do roboty, czy mają pomysł, plan działania czy może raczej
sprowadzają swoją rolę tylko i wyłącznie do naciągania kolejnych sponsorów.
Wreszcie: czy są gotowi jasno i obszernie odpowiadać na każde nasze pytanie,
związane tak z końmi, jak i z prowadzoną przez siebie działalnością, czy może
zbywają nasze wątpliwości tekstem typu: "Bo tak ma być i już !", lub "Ty się nie
wtrącaj do rzeczy, na których się nie znasz !". Porównujmy to, co głoszą, z
informacjami, zaczerpniętymi z innych źródeł i sprawdzajmy, czy ich wiedza
teoretyczna przekłada się aby w pełni na codzienną praktykę. Bo jeśli nie ma
tego przełożenia, to bądźmy szczerzy: najwyraźniej piękne hasła są tylko
słowami, a głoszący je ludzie powinni przerzucić się z hodowli koni na hodowlę
jedwabników - jest prostsza i wymaga dużo mniej wysiłku. A jeśli jest - to
oznacza, że śmiało możemy ich popierać sercem, duszą, a także w miarę możliwości
gotówką. Słowem: działajmy tak, żeby sednem i sensem naszej działalności były
konie ! Oceńmy, czy trafiliśmy na właściwych ludzi dopiero po tym swego rodzaju
"okresie próbnym". Dlaczego to piszę ? Bo pomagać koniom trzeba z głową.
Działając bez niej, bez konkretnego planu, bez wizji opartej na rzetelnych
podstawach (także ekonomicznych), można uratować zwierzę i zaraz potem wyrządzić
mu krzywdę. Starajmy się tego uniknąć.
Ratując konie pamiętajmy też, że
różne mogą do nas trafić. Rzecz jasna, że jeśli jesteśmy w stanie wykupić tylko
jednego z dwóch przeznaczonych do transportu, wybierzemy tego, który większe ma
szanse na bycie w miarę zdrowym i użytecznym w przyszłości. Tak, to zdecydowanie
niesprawiedliwe, ale cóż, całego świata się nie zbawi, wszystkich zwierząt się
nie uratuje... Bądźmy jednak świadomi, że nawet w przypadku wykupu konia
świetnie wyglądającego może okazać się, że jego stan fizyczny jest w istocie
gorszy, niż można by sądzić po wyglądzie, a psychika też może pozostawiać coś do
życzenia. Może okazać się, że czeka nas sporo pracy, zachodu i wydatków, a mimo
to koń nigdy nie spełni w stu procentach naszych oczekiwań. Zdarza się i nie
obwiniajmy w takiej sytuacji całego świata ani ludzi, dzięki którym mamy to, co
mamy. W końcu najważniejsze w tym wszystkim jest to, że zwierzę żyje, nasze
potrzeby i chęci winny być tu rzeczą drugorzędną. No chyba, że celem kupującego
było tylko nabycie konia jak najtaniej, a nie okazanie serca...
I na
koniec ważna uwaga: jestem gorącym zwolennikiem wykupywania zwierząt z
transportów. Mam wielki szacunek dla każdego, kto w taki, czy inny sposób w tym
pomaga. Nie chcę kogokolwiek zrażać do małych i wielkich organizacji,
ziałających na tym polu; wręcz przeciwnie. Bądźmy szczerzy: nawet, jeśli koń po
wykupieniu będzie nieco zaniedbany, to przecież i tak los zwierzęcia, mającego
dach nad głową i pełny żłób jest o niebo lepszy od śmierci w męce. A przecież
zawsze po zimie jest wiosna, przychodzą nowi ludzie, zaczynają od nowa dbać o
konie. Nie chciałbym też, żeby ktokolwiek czytając powyższy tekst zawahał się
przed wzięciem na siebie tej odpowiedzialności, jaka wiąże się z pomocą i opieką
nad zwierzęciem, bo każda niepewność skazuje na śmierć kolejne istnienie.
Apeluję więc do wszystkich o pomoc i udział w ratowaniu koni ! Ale jednocześnie
po prostu zwracam uwagę na wszystkie aspekty sprawy nie chcąc, by czyjś naiwny i
szczery entuzjazm zamienił się szybko w skrajne zniechęcenie. Proszę również,
aby w miarę możliwości dawać nie tylko pieniądze, ale i coś więcej: dalsze
zainteresowanie, opiekę, pracę. To równie ważne, a może nawet ważniejsze, co
kwestie finansowe. Chciałbym też bardzo, by każdy z nas mógł o sobie powiedzieć
nie tylko "uratowałem !", lecz także "zapewniłem uratowanemu byt i to byt na
odpowiednim poziomie". A czy robimy to na własny rachunek, czy może poprzez
przekazanie go w naprawdę dobre, sprawdzone ręce - to całkiem inna i w sumie
mniej istotna sprawa. Ważne natomiast jest, by bez względu na to, jak działamy,
działać zawsze "z głową".