Vaqueros raz jeszcze
czyli: o meksykańskich pasterzach na koniach - część 2
W poprzednim tekście wspomniałem o barwnym opisie meksykańskiego vaquero i jego konia, jaki zamieścił Karol
May w swej "flagowej" książce pt. "Winnetou". Co ciekawe, ten i inne bardzo plastyczne i bardzo prawdziwe
opisy powstały tylko i wyłącznie w oparciu o... lektury różnych innych książek i artykułów w ówczesnych
gazetach. Karol May bowiem do Ameryki po raz pierwszy pojechał dopiero wtedy, gdy "Winnetou" już został wydany
drukiem i zyskał sobie sławę.
Nie wszysc natomiast wiedzą, że był inny pisarz, który opisał życie vaqueros i ich koni na preriach. Pisarz
ten przez dość długi czas przebywał, dzieląc po części z pasterzami trudy życia pod gołym niebem, więc jego
opisy, także zresztą barwne i doskonale plastyczne, równie dobrze, a nawet i lepiej pokazują świat prerii
i koni. Pisarzem tym był nie kto inny, jak... Henryk Sienkiewicz ! Tak, tak, ten od "Trylogii", "Krzyżaków",
"Quo vadis", czy "Janka Muzykanta". W lutym 1876 roku Sienkiewicz wraz z m.in. wielką aktorką Heleną
Modrzejewską wybrał się w podróż do USA. Tam zatrzymał się dłużej w Kalifornii, a o swoich przygodach
pisał "Listy z podróży do Ameryki", drukowane w "Gazecie Polskiej". W listach tych niemało uwagi poświęca
autor koniom. Oto, jak wyglądały jego konikowe przygody:...
"Przy kulbakach meksykańskich, wyłącznie używanych w Kalifornii, a bogdaj i w całej Ameryce, ogromne,
drewniane strzemiona całkiem pokryte bywają skórą chroniącą nogi jeźdźca przed zębami konia. Jednakże,
jak tylko jeździec, zapomniawszy się choć na chwilę, popuści cugle munsztuka, natychmiast stepowy biegun
odwraca głowę i stara się go pochwycić gdzie może. Mój prócz powyższych wad miał jeszcze tę, że nie dawał
do siebie dostąpić. Gdym się do niego zbliżał chcąc go osiodłać, toczył krwawymi oczyma, stulał uszy,
gryzł i kopał tak gwałtownie, że musiałem z całej siły zaciągać koło jego szyi lasso i dopiero z na wpół
przyduszonym mogłem już robić, co mi się podobało. Jednakże powszechnie pierwsze tylko miesiące pożycia
z koniem bywają tak przykre. Później zwierz przyzwyczaja się do jedynej istoty, która koło niego chodzi,
daje mu jeść, czyści go i pilnuje. Z wolna stosunek nie przestając być szorstkim staje się przyjacielskim.
Przez kilka pierwszych tygodni starałem się na próżno ułagodzić mego deresza; na próżno dawałem mu regularnie
jęczmień, kukurydzę i koniczynę. Wyrósł, wypiękniał, ale nie przestał się płoszyć i strachać. Chwilami
wpadałem już nawet w zupełne zwątpienie, czy będziemy ze sobą żyli kiedykolwiek inaczej jak na stopie
wojennej. Tymczasem Dżak poradził mi, ażebym próbował jeszcze przyswoić go głodem. Jak powiedział, tak
uczyniłem. Przywiązałem umyślnie lasso krótko do drzewa, ażeby koń nie mógł się paść soczystą trawą rosnącą
zwykle pod dębami i odszedłem. W południe napoiłem go, ale nie dałem mu jeść. Wieczorem przyniosłem
w blaszance trochę kukurydzy, popuściłem lasso, i stanąwszy opodal zawołałem: "Pójdź!" Mustang, według
zwyczaju, stulił uszy, szarpnął kilka razy za sznur i nie myślał się zbliżyć. Zacisnąłem sznur i odszedłem.
Nazajutrz rano podobna scena. Strzygł uszami, patrzył na kukurydzę, roztwierał ku niej chrapy, ale nie
przyszedł. Tymczasem trawa na małej przestrzeni, na której mógł ją szczypać, była już wyjedzona. Głód
zaczął mu dokuczać coraz bardziej. W południe przyszedł już do blaszanki i jadł łapczywie. Brałem go za
uszy, w których szczególniej był łechciwy, głaskałem po łysinie: nie cofał się. Odtąd przynosząc mu obrok
rozpuszczałem lasso i stawałem coraz dalej. Przychodził zawsze, a w końcu przyszło do tego, że gdym się
tylko pokazał, biegł ze rżeniem ku mnie, o ile sznur na to pozwolił, wspinał się i skakał, ale już z radości,
jak przywiązany na łańcuchu pies. Podczas gdy jadł, obsypywałem go pieszczotami, o które potem sam się
dopominał. Wówczas dopiero przekonałem się, co staranna i troskliwa hodowla może z konia zrobić.
Jak wszystkie mustangi, tak i ten mój miał długą, wichrowatą szerść, zarosłe pęciny i najeżoną grzywę.
Po miesiącu starań, gdym na noc okrywał go kocem, karmił doskonale, czyścił codziennie, szyja jego zagięła
się w piękny łuk, w oczach zaświecił rozum i fantazja, grzywa stała się cienką i delikatną, szerść błyszczącą,
słowem: zrobił się prawie rasowy koń, na którego potem Meksykanie i Indianie spoglądali z nie tajoną żądzą.
Ale tak Meksykanie jak Indianie wcale nie zajmują się swymi końmi. Gdy Meksykanin przyjeżdża z drogi, wówczas
zdejmuje kulbakę, a konia wygania na step, jak u nas na Ukrainie czynią Kozacy - i nie chce więcej o nim
wiedzieć. Nigdy nie widziałem, aby Meksykanin konia czyścił lub karmił obrokiem. Koń żyje tym, co sam znajdzie.
Prawda, że na wiosnę i w zimie paszy wszędzie jest obfitość; ale latem, w lipcu i sierpniu, gdy słońce spali
na proch trawy, a preria wygląda jak popękane klepisko, konie mrą z głodu i utrzymują się przy życiu tylko
ogryzaniem liści wierzb i innych drzew rosnących przy wyschłych łożyskach strumieni. Łatwo zrozumieć, że żyjąc
w powyższych warunkach mustangi muszą być złe i dzikie. Przez większą część roku żyjąc w stadzie nie
widują twarzy ludzkiej, a gdy czasem pojawia się jeden i drugi człowiek, to tylko po to, żeby wywijać długim
lassem nad przerażonym stadem, chwytać konie, dusić je, potem dosiadać i bóść takimi ostrogami, jakie ongi
w Europie nosili średniowieczni rycerze. Gdyby nie ta dzika, stepowa, a w rzeczy żadna hodowla, mustangi,
mające w sobie krew dawnych koni hiszpańskich, wnuków owych rumaków, które wraz z Arabami przybyły do Hiszpanii
ze Wschodu jeszcze w 711 roku, dałyby się wyrobić w rasę piękną i szczególniej pod siodło przednią. Dowodem
tego mustangi z południowego Teksasu, umyślnie tam hodowane w niektórych miejscowościach, które na wyścigach
biją najsłynniejsze folbluty z Kanady i dochodzą do cen bajecznych.
W ogóle jednak mustangi nie odznaczają się pięknością. Głowę zwykle miewają dużą, czoło wypukłe, szerść
kudłatą i obrośnięte nogi. Celują jednak wytrwałością. Meksykanie nigdy inaczej nie jeżdżą, jak galopem.
Jak tylko koń poczuje na sobie jeźdźca, wyrzuca przednie nogi i wpadłszy w galop nie zmienia chodu, choćby
mu przyszło biec dwadzieścia i trzydzieści mil (angielskich) bez przestanku. Jeździec kołysze się wówczas
na siodle jak w hamaku, kręci w galopie cigarittas, śpiewa: "O dolce amiga!" i tylko od czasu do czasu
poprawia na głowie swoje ogromne sombrero, gdy mu je powiew wiatru zbyt z czoła zesunie. Gdy koń nie chodzi
w stadzie, ale służy ciągle jednemu człowiekowi, z czasem staje się pojętny i sprawny, co szczególniej pokazuje
się przy rzucaniu lassem. Gdy jeździec wypuści przed siebie sznury, wytrawny mustang zwija piorunem młynka
na miejscu i poczyna z całych sił galopować w przeciwną stronę, ściągając w ten sposób pętlicę i dusząc
schwytaną zdobycz. Widziałem także u niektórych wakerosów konie tak wytresowane, że na odgłos świstawki
przybiegały natychmiast w największym pędzie ze stepu. Takie jednak rzadkie są i wysoko cenione.
Mustangi sprzedawane do miast przyzwyczajają się do zaprzęgu, ale że zwykle zaprzęgają je zbyt młodo, wyglądają
więc biednie i podobnie do naszych chłopskich koni. Najlepiej jednak chodzą w jukach, który też sposób
powszechnie w stepach do przenoszenia mniejszych ciężarów jest używany. Mój mustang jako juczny koń pełnił
doskonale swoją służbę. Każda kul-baka meksykańska oprócz wysokiej kuli na przedzie, naokoło której nawija
się lasso, opatrzona jest w sześć lub nawet ośm par troków wyrobionych z niezmiernie silnego rzemienia. Otóż
do troków tych nieraz podczas dłuższych wycieczek przywiązywałem worek z kukurydzą, z mąką, jedną małą baryłkę
z wódką, drugą z winem, prócz tego z tyłu koce i karabin, razem do stu i więcej funtów ładunku nie licząc mnie.
Z takim ciężarem koń galopował po kilka mil (angielskich) jak gdyby nic, a zsiadałem z niego tylko w takich
miejscach, w których obawiałem się razem z nim kark skręcić. Gdyśmy jednak z Dżakiem urządziwszy z postronków
szleje próbowali zaprząc go do belek, począł wierzgać i rzucać się tak zapamiętale, że odprzągłem go natychmiast
w obawie, aby się nie skaleczył."
Zródła:
Henryk Sienkiewicz - "Listy z podróży do Ameryki"