S.O.S. dla S.O.S.




czyli: o kolejnych problemach z kolejną fundacją

03.09.2014


Jak informowała 1 września katowicka "Gazeta Wyborcza", Inspekcja Weterynaryjna dokonała kontroli w znanej w naszym regionie chorzowskiej fundacji S.O.S. Dla Zwierząt państwa Anety i Jarosława Motaków. Fundacja zbiera pieniądze na leczenie zwierząt, przeprowadza adopcje, bierze udział w spektakularnych akcjach - i wydawało się, że robi to dość skutecznie, pomagając psom, kotom, koniom i innym zwierzętom. Dobrze prowadzona strona fundacji i profil na Facebooku, zdjęcia i opisy zwierząt i akcji... Ja wirtualnie zetknąłem się z tą organizacją, gdy zostaliśmy poproszeni o pomoc przy szukaniu osób chętnych do wykupu koni z likwidowanej tyskiej "Krajki". Choć jak dotąd nie spotkałem się z fundacją, do której nie miałbym zastrzeżeń, a do sprawy adopcji stosunek mam raczej krytycznyny, to jednak w tym przypadku wydawało się, że ogólnie jest nieźle. Tymczasem...

Pod koniec sierpnia w schronisku fundacji w Chorzowie, po przeprowadzonej kontroli, pani Joanna Pokorska, powiatowy lekarz weterynarii w Katowicach, stwierdziła, że zwierzęta były głodne, przetrzymywane w fatalnych warunkach. Swoje spostrzeżenia opisała w liście do "Wyborczej": "Psy trzymane były w ciemnych pomieszczeniach, w bardzo małych klatkach, w których nie mogły zachować naturalnej pozycji ciała. Były zamknięte od dłuższego czasu, co można stwierdzić po ilości odchodów. Niektóre psy były wyraźnie wychudzone. W stajni znajdowało się również 11 koni. Pięć z nich było w bardzo złej kondycji - widać było wyraźnie kości, cały obrys szkieletu. Jeden z koni zalegał. Na terenie schroniska panował brud i nieład". (...) Byłam w szoku, bo wcześniej schronisko było prowadzone wzorowo. Teraz fundacja, której statutowym działaniem jest ochrona zwierząt przed niehumanitarnym traktowaniem, sama trzymała zwierzęta w okropnych warunkach, bez odpowiedniego pokarmu i bez dostępu do wody." Zakładam, że pani Pokorska jako lekarz weterynarii wie, co mówi i bierze pod uwagę np. wiek zwierząt oraz związaną z tym możliwość wychudzenia. Skoro mimo to twierdzi to, co twierdzi, to chyba coś tu jest nie tak. Zwierzęcia nie da się ot, tak, w ciągu kilku dni doprowadzić do stanu, w którym wystają mu żebra, czy w którym nie jest w stanie ustać na własnych nogach. No, chyba, że w ogóle nie podaje się mu paszy ani wody, o co zresztą fundacji absolutnie nie posądzam. Jak też powszechnie wiadomo PIW bardziej skłonna bywa raczej do przymykania oka na pewne niedociągnięcia, niż do robienia afer z byle czego (to akurat domena wegeoszołomów i wielu quasi-ratowników), tak więc ostre słowa pani Pokorskiej robią tym większe wrażenie.

Co na to sama fundacja ?

Pani Motak od pewnego czasu przebywała w szpitalu, gdzie przeszła operację, pan Motak więc "kursował między szpitalem a schroniskiem" i to podał jako jeden z powodów zaniedbań. Informował, że akurat w dniu kontroli "wszystko było rozgrzebane", bo "fundacja rozbudowuje się, stawia nowe kojce, wybiegi itd.". Ponoć tego dnia miał przyjść elektryk, więc wolontariusze zgromadzili część psów w jednym z pomieszczeń, którego wcześniej nie posprzątali. Z kolei pani Motak uważa, że zaniedbaniom winni są... więźniowie z Zakładu Karnego w Wojkowicach, którzy pracują w Fundacji. Mówi: "Tym razem trafili się tacy, którzy w ogóle nie pracowali, nie sprzątali." O chudych koniach mówi, że to zwierzęta "z przeszłością", chore, niezdatne do pracy. Na Facebooku pisze: "Fundację od zawsze prowadzę razem z mężem i grupą aktywnych wiernych przyjaciół. Jarek każdą minutę poświęca swoje zwierzętom. Teraz został sam. Wraz z nim nasi wolontariusze. Od 3 lat przywoziliśmy do pracy skazanych zakładu karnego, jednak grupa, która byla u nas od czerwca to był dramat. Nie chcieli pracować przy zwierzętach, brzydzili sie, to nie było dla nich. Szukali okazji aby nie pracować. (...) Nie mogliśmy jednak ich wymienić. (...) Mój mąż organizowal prace jak mógł. Wolontariusze dawali z siebie ile mogli, realizowali także remont - nowe kojce, budy, instalacje itd. (aby zdążyc do września) jednak to nie wystarczyło." Twierdzi też, że na koniec lipca konie były w dobrej kondycji, a utrata wagi miała miejsce pod jej nieobecność, tj. tylko przez okres sierpnia i sugeruje, że powodem złego stanu koni i kóz mogło być wrzucenie na teren schroniska cisu, który dla tych zwierząt jest trucizną. "Skąd możemy wiedzieć czy ktoś nie podał czekoś szkodliwego koniom ? (...) Dlaczego konie chudną? Przyczyn może być kilkanaście. Stres, złe przyswajanie pokarmu, zęby. Wiemy już te sporne konie mają zęby w złym stanie, mają węgorka (mimo odrobaczania), mógł też zadziałać stres. Konie te były padokowane a my mamy mały wybieg." - pisze.

Węgorczyca mnie zadziwiła - jest to bowiem rzadka choroba pasożytnicza, typowa raczej dla stref gorących, krajów Afryki, Ameryki i Azji. Jest niebezpieczna, gdyż pasożyty przez pewien czas żyć mogą także w glebie, a zarażenie następuje przez zetknięcie skóry z nitkowatymi larwami. Szacunek dla weterynarza za fachowe rozpoznanie - a zakładam, że takie było. Ale dlaczego wcześniej nikt nie kontrolował koniom zębów ? Czy te zęby tak drastycznie zmieniły swój kształt i wymiar w sierpniu, jak na komendę w jednym czasie u 4 koni, że spowodowało to słabe przyswajanie źle gryzionej paszy ? Wątpię. Nie wiem, ilu w fundacji jest wolontariuszy i wierzę, że starali się, jak mogli, ale skoro wyszło, jak wyszło, to albo było ich za mało, albo było ich wystarczająco dużo, tylko jednak nie starali się aż tak. Osobną kwestią jest korzystanie z pracy więźniów... ZK w Wojkowicach to więzienie dla najlżejszych przypadków, zresztą więźniowie mający na sumieniu cięższe przestępstwa nie są kierowani do pracy poza terenem osadzenia. Jest oczywiste, że wśród nich wielu chce i może pomagać przy zwierzętach, mając z tego korzyśc w postaci dodatkowego wyjścia z celi na kilka godzin i możliwość spędzenia czasu w sposób inny niż gapienie się w sufit. Ale wiadomo: nie wszyscy więźniowie tacy są, więc dziwię się bardzo, że fundacja opierała się na więźniach w aż tak dużym stopniu, że lenistwo dwóch z nich miało (miałoby ?) być powodem tak dużych zaniedbań. Nie wierzę również w rzekomą niemożność wymiany więźniów - leniwców na takich, którzy bardziej ochoczo wykonywaliby powierzone im zadania .To akurat tylko kwestia odmowy wpuszczenia niektórych więźniów na teren fundacji i porozmawiania z naczelnikiem więzienia.

Po ludzku współczuję pani Motak z powodu jej problemów zdrowotnych i rozumiem kłopoty pana Motaka z "ogarnięciem" wszystkiego pod jej nieobecność. Jednakże nie można zwalać wszystkiego na wydarzenia losowe. Ładnych parę lat temu udzielałem się weekendowo w stajni w podwarszawskich Tułowicach, w której w okresie "rozkwitu" (cudzysłów to objaw gorzkiej ironii, skierowanej pod adresem niegdysiejszej szefowej, Małgorzaty Ch.) było 13 koni. Poranne karmienie, porządne posprzątanie boksów, przygotowanie paszy na popołudnie i wypuszczenie zwierząt na trawę zajmowało mi wtedy nie więcej niż 2,5 godziny. Niech "obrządzenie" psów i kotów w podobny sposób trwa nawet 2 razy dłużej - zaokrąglając w górę: 8 godzin, czyli jeden osobodzień, taka klasyczna "dniówka" w dowolnym zakładzie pracy. A to oznacza, że jedna osoba pracując, owszem, ciężko, ale we w miarę normalnym czasie pracy, da radę wszystko ogarnąć w podstawowym zakresie, pozwalającym zachować właściwy dobrostan zwierząt. Oczywiście inne rodzaje działalności fundacji musza zostać w takim przypadku wstrzymane, ale w sytuacji krytycznej to akurat byłaby rzecz normalna i zrozumiała. dlatego też nie ma dla mnie usprawiedliwienia dla tak istotnych zaniedbań, o jakich mowa w artykule z "Wyborczej" - tym bardziej, że przecież pan Motak mimo wszystko całkiem sam ze zwierzętami nie został, miał pomocników, nawet jeśli tylko w niepełnym wymiarze czasu. Zaś pisanie: "Podsumowując, naszą winą jest to, że poważnie zachorowałam, a Jarek został sam, przez co nie był w stanie wszystkiego dopilnować." tchnie moim zdaniem arogancją, a to już mi się bardzo nie podoba. Mogę wierzyć, że do tej pory fundacja działała dobrze, a żadna z dotychczasowych kontroli nie wykazała uchybień, chętnie też będę wierzył, że obecny kryzys ma charakter jednorazowy, krótkotrwały i przejściowy. Nawet zdjęcia stajni, którymi "Wyborcza" okrasiła artykuł, nie pokazują przecież nic drastycznego, poza może nie pozamiatanym ze słomy korytarzem, co nie jest niczym strasznym. Ale mimo to widać wyraźnie (i to nie tylko z artykułu, ale też z wyjaśnień fundacji), że organizacja pracy schroniska jest nie najlepsza. A przy okazji: skoro PIW stoi na stanowisku, że w schronisku może przebywać najwyżej 40 psów, a było ich tam dwa razy więcej, to już samo to o czymś nie najlepiej świadczy. czyżby i tu zadziałał "The Villas Syndrome" ?...



Fundacja chce zrobić wszystko, by dalej zajmować się zwierzętami i oczywiście prosi o pomoc. Komentujący całą sytuację internauci wieszają psy na inspektorze, pani Pokorskiej i na tych, którzy mając jakieś tam ku temu podstawy potwierdzają, że stan znanych im z dawniejszych czasów koni pogorszył się podczas pobytu w schronisku. Domagają się zdecydowanie pomocy od osób prywatnych i od władz lokalnych, oskarżając urzędników o tradycyjną urzędową bezduszność. Co do bezduszności - cóż, ja też z różnych względów nie jestem w stanie uwierzyć, że wszyscy urzędnicy dusze mają, jednakże co by nie mówić, prawda jest troszkę inna: nikt, ani urząd, ani człowiek, nie ma obowiązku pomagać tej ani żadnej innej fundacji. Pomagać MOŻNA, pomagać WARTO, pomagać POWINNO SIĘ, ale nie "TRZEBA", bo takiego przymusu nie ma. Jak ktoś zakłada fundację, to musi liczyć tylko na siebie, bo to on sam i tylko on sam odpowiada za nią i za powierzone mu zwierzęta. I taka fundacja po pierwsze musi by zorganizowana "z głową", po drugie nie powinna się objawiać ciągłym wyciąganiem rąk po pomoc. Jeśli w fundacji liczba zwierząt przekraczała zdroworozsądkowy limit, to nie dziwota, że powstały kłopoty. I tak, owszem, można opierać działalność na wolontariuszach i więźniach, ale obowiązkiem jest nadzór nad nimi non-stop, a tego nie było i to przez conajmniej miesiąc. W każdej firmie za niewłaściwa pracę podwładnych konsekwencje ponosi także kierownik. dlaczego ? Bo źle zorganizował, bo nie dopilnował - a były to jego podstawowe obowiązki, wynikające z pełnionej funkcji. Kłopoty osobiste państwa M., błędy wolontariuszy i "tumiwisizm" więźniów to były tylko czynniki dodatkowe - ważne, ale wcale nie najważniejsze. Szkoda, że w efekcie ucierpiały zwierzęta...



Zródła:

http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35019,16562198,Czarne_chmury_nad_fundacja_S_O_S__dla_Zwierzat.html