Jeszcze raz kilka słów o suszy




tym razem z nieco innej perspektywy

21.04.2020



Od pewnego czasu toczą się wzmożone dysputy na temat tego, jak się zabezpieczyć przed spodziewaną powszechnie suszą - także na forach związanych z końmi, bo przecież z braku opadów cierpią też łąki i pastwiska. Przytaczane są przy tych okazjach często informacje z różnych mądrych artykułów zamieszczanych na portalach internetowych, mówiących o aktualnie rekordowo niskim poziomie wód powierzchniowych (aż 60 stacji wodowskazowych, czyli 12 %wszystkich, zarejestrowało tzw. przepływ niżówkowy, wskazujący na suszę hydrologiczną). Internet straszy nas codziennie nie tylko kryzysem, chorobami, inflacją, ale też skutkami suszy: niskimi plonami, drożyzną w sklepach itd. itp. No i co ?

No i w tym straszeniu suszą jest nieco racji. Jest sucho i na razie nie ma co spodziewać się zmiany sytuacji na lepsze.

Ale...

Ale bardzo irytujące jest rozdmuchiwanie paniki - tak we wspomnianych artykułach, jak i w rozwijanych na ich podstawie dyskusjach. Rozdmuchują ją ludzie niesłusznie określani przez media mianem "ekspertów" (słowo, które dziś nie znaczy absolutnie nic...), nie mający pojęcia o meteorologii. R obią to w oparciu nie o fachową wiedzę, ale o obiegowe, schematyczne i bezrefleksyjnie powielane opinie. Oto przykład: "Mamy strukturalny problem z suszą. Zmiany klimatyczne postępują. Zjawiska agrometeorologiczne stają się coraz bardziej zmienne, co jest konsekwencją zmian klimatycznych. (...) Teoretycznie Polska może skorzystać na ociepleniu klimatu. Jest jeden warunek: musimy znacznie poprawić retencję wód." Mądre, prawda ? Że autorem tej wypowiedzi nie jest klimatolog, tylko... analityk bewnego banku ? Nieważne ! Nazwali go ekspertem, więc na pewno musi być ekspertem i dlatego wie, co mówi ! "Ma rację, bo napisano, że ma rację" - tak "bezmyślą" internauci i wyżywają się na tych, którzy są w stanie trzeźwo ocenić sytuację. "Jaka susza ? W zeszłym roku było bardzo mokre lato. Tylko kwiecień był suchy. Potem ciagniki grzęzły na mokrym polu. (...) Pan Ekspert przewiduje suszę i wzrost cen owoców i warzyw. Czy będzie susza nie wiadomo, wzrost cen to będzie na pewno bo pazerność niektórych nie zna granic. Jako przykład, dzisiaj cebula na giełdzie rolnej kosztuje ok. 0,80 zł, w marketach cena dochodzi do 3,00 zł." - odpisał ktoś i od razu został "odsądzony od czci i wiary". Albowiem przyjęło się myśleć, że rację ma większość, a nie jednostka. A że większość jest niedouczona i manipulowana ? Nieważne, bo "Vox populi - vox dei". Lub jak kto woli: "Jedzcie g...wna, miliony much nie mogą się mylić !"

Jak niegdyś rzekł Naczelny Szef Propagandy Państwa Pislamskiego: "Ciemny lud wszystko kupi". Tymczasem prawda jest nieco inna i zdecydowanie bardziej złożona. Owszem, zmiany klimatyczne obserwowane w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, są faktem, ale wbrew najczęściej rozpowszechnianym poglądom te zmiany tylko w części są efektem działalności człowieka, a ich podstawą jest 500-letni cykl astronomiczny związany ze zmianami położenia Ziemi względem Słońca oraz zmienną aktywnością tego ostatniego. Również tzw. cyrkulacja termohalinowa, czyli m.in. ogrzewający wpływ Golfsztromu na rejon Północnego Atlantyku, zmieniał się nieraz w dziejach Ziemi. Prawdą jest, że od lat conajmniej kilkunastu cieplejsze zimy sprawiają, iż woda w postaci śniegu nie zalega aż do wiosny, lecz będąc zimą w stanie ciekłym spływa do rowów. Wody dostępnej dla roślin w marcu i kwietniu jest więc mniej, no i lata są od dłuższego czasu coraz bardziej ciepłe. Ale generalnie wiosny na ogół są u nas suche, to nic aż tak niezwykłego, żeby tym straszyć już od marca. Jedno z przysłów mówi: "suchy kwiecień, mokry maj - będzie żyto jako gaj", co pokazuje jak pod względem rolniczym powinna dobra wiosna wyglądać. Polska to nie Sahara, deszcz spadnie wcześniej, czy później (oczywiście: oby wcześniej). MArzec i kwiecień to zdecydowanie nie czas na takie panikowanie. "Podręcznikowo" sezon pastwiskowy zaczyna się w połowie maja, a wystarczy trochę deszczu i kilkanaście dni ciepła, by trawy śmignęły do góry. Tym, którzy zgadzają się z wczesnowiosennymi twierdzeniami, że pewnie deszczy nie będzie zwrócę uwagę, że nie warto opierać takich tez na tzw. prognozach długoterminowych, bo nawet przy dzisiejszej wielce zaawansowanej technologii przetwarzania potężnych ilości danych prognozy na dalej niż 3 dni są nadal obarczone zbyt dużym błędem, a im dalej, tym ten błąd rośnie wykładniczo. Kto nie wierzy, niech zrobi eksperyment polegający na tym, aby przez 2-3 tygodnie śledzić codziennie dla danego miejsca w Polsce np. "prognozę na 45 dni" na Interii i porównywać regularnie wyniki - oj, można się będzie zdziwić, jak się taka prognoza potrafi diametralnie zmienić z dnia na dzień, szczególnie w czasie zmian pór roku... Jak trafnie mówił bowiem ś.p. profesor Władysław Parczewski, autor wielu publikacji z dziedziny meteorologii i klimatologii, prawdziwy ekspert i to taki przez duże "E": "Żyjemy w klimacie umiarkowanym o nieumiarkowanych wahaniach." Na podstawie analizy zapisów kronikarskich od X wieku (!) wiemy, że w ostatnim 1000-leciu mieliśmy kolejno:

1000 – 1150 r. – zimy chłodne i suche, lata ciepłe,
1150 - 1300 r. – zimy łagodne i wilgotne, lata bardzo ciepłe i suche,
1300 - 1350 r. - zimy chłodne, suche, lata ze zmiennymi warunkami termicznymi i opadowymi,
1550 - 1700 r. – zimy mroźne i suche, lata chłodne i wilgotne,
1700 – 1850 r. – zimy mroźne i suche, lata ze zmiennymi warunkami termicznymi i opadowymi,
1850 - 2000 r. - zimy chłodne, lata ciepłe.
2000 - obecnie - zimy łagodne, lata bardzo ciepłe.

Susze od wieków nawiedzały Polskę, niekiedy powodując klęski głodu. Od 1501 do 1840 roku, to jest w ciągu 340 lat, mieliśmy wystąpiło 231 ekstremalnych sezonów zimowych i letnich - czyli aż 68% w taki, czy inny sposób odbiegało istotnie od tego, co przyjmujemy za "normę" dla naszego klimatu. Cytując jedną z publikacji Instytutu Meteorologi i Gospodarki Wodnej: "Najwięcej susz o zasięgu krajowym wystąpiło w okresie od 1480 do 1780 r. Okres ten charakteryzował się długimi, ostrymi i suchymi zimami oraz latem o zmiennych warunkach. Natomiast najwięcej susz o zasięgu lokalnym zarejestrowano w okresie od 1780 do 1880 r." W XV w. Jan Długosz pisał o roku 1473: "Nie tylko pod Krakowem, Sandomierzem, Warszawą, Płockiem, ale i pod Toruniem Wisła była tak płytka. Paliły się we wszystkich stronach Polski lasy, bory, krzaki i zarośla ogniem niepowstrzymanym, który nie dał się ugasić, póki wszystkie drzewiny z korzeniami nie strawił. Słychać było wszędy trzask i łomot upadających drzew. Pasieki też i barcie w lasach pogorzały, zasiewy wiosenne zbytnio susza przepalała. Bydlęta, które trawę razem z piaskiem głodały, pozamulały sobie trzewia, skąd wielki nastąpił pomorek." Ksiądz Gabriel Rzączyński z kolei pisał: "W 1708 r. w czasie lata i jesieni ledwo kilka razy deszcz padał, z tej przyczyny w polach orać nie można było, a przez to i zasiewów jesiennych uskutecznić". Kroniki wspominają rok 1310: "Lato było w Polsce nadzwyczaj gorące: z przyczyny wielkich upałów, zboża w polu, przeciw zwykłemu porządkowi, już przed św. Janem Chrzcicielem [24 czerwca]; rzeki tak powysychały, iż ich koryta prawie bez wody pozostały." Najwyższą w historii tenperaturę w naszym kraju, 38,7 stopni, zanotowano w lipcu - ale roku 1921, czyli sto lat temu, a nie teraz. Także w tamtych czasach na ziemiach polskich miała miejsce największa susza w historii, gdy z powodu totalnego braku wody w niektórych miejscach wybijano całe stada zwierząt.

Pewien niedostatek wody zawsze na naszych ziemiach był, o tym uczono mnie na jeszcze lekcjach geografii w podstawówce (a było to 40 lat temu). Teraz zrobił się nieco większy. Proces stepowienia Polski pogłębia się. Ale panikowanie w związku z przewidywaną suszą nie ma żadnego sensu, podobnie jak panikowanie w związku z czymkolwiek. To nie rozwiąże problemu. Zamiast panikować posiadacze koni, łąk i pastwisk powinni skupić się na myśleniu o tym, jak się zabezpieczyć - ale nie przed samą suszą, lecz przed jej efektami. Przed suszą sensu stricte przeciętny Kowalski skutecznie zabezpieczyć się nie da rady. Może on zapewnić swoim zwierzętom cień i wodę do picia, może zgromadzić tyle siana, ile tylko będzie w stanie (w sensie posiadanego miejsca do magazynowania i w sensie zasobności portfela), ale realnie rzecz biorąc nie jest w stanie zabezpieczyć łąki przed wysychaniem. Nawadnianie łąk to teoretycznie słuszna sprawa, ale praktycznie - raczej utopia. Pomysły domorosłych wynalazców, oparte np. o wykopanie studni i użycie pompy oraz zraszaczy ogrodowych włóżmy między bajki - tak to można sobie podlać przydomowy trawnik, ale nie hektary traw. Spadki ciśnienia będą takie, że przy kilku podpiętych zraszaczach już po 100 metrach woda będzie z nich sennie wypływać, a nie tryskać na większą odległość. Z kolei pomysły oparte o np. beczkowóz są mało wydajne, a czas przeznaczony na nawodnienie w ten sposób hektara łąki jest zbyt duży, nie wspominając o tym, że zrobi się spore zniszczenia kołami jeżdżąc takim ciężkim zestawem powiedzmy dwa razy w tygodniu przez miesiąc, czy dwa suszy.



Pojawiają się też pomysły osobliwe. Oto na przykład Polskie Towarzystwo Ochrony Ptaków na swoich gruntach zamiast czyścić rowy melioracyjne, zasypuje je sukcesywnie. W kilku pozostałych rowach PTOP zbudowało zastawki. Zgromadzona tam woda stanowi rezerwuar dla miejscowej hodowli koników polskich. Przy okazji tak zmienione "stosunki wodne" powodują podsiąkanie na przyległych terenach, dzięki czemu jest na nich więcej trawy dla zwierząt. Ta idea padła na podatny grunt... ludzkiej naiwności. Zaczęły się pojawiać głosy zainteresowania i poparcia dla takich inicjatyw. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na rozbieżność znaczeniową. Melioracja to "zabiegi mające na celu trwałe polepszenie rolniczych zdolności produkcyjnych gleb". Czym innym jest więc chów koników w warunkach "quasi-dzikich", a czym innym prawidłowe utrzymanie łąk i pastwisk, szczególnie na terenach podmokłych. Postulowanie zasypywania większości rowów melioracyjnych i gromadzenia wody w pozostałych rowach jako sposób na walkę z suszą to nieporozumienie. Jakie efekty ma to dać w przypadku większości typowych łąk i pastwisk ? Owszem "chów naturalny" koników polskich niech się na terenach PTOP odbywa z ich dostępem do wody z rowów (choć swoich koni wolałbym czymś takim jednak nie poić). Natomiast woda zgromadzona w rowie z zastawką i tak nie załatwi problemu suszy na hektarach łąk, bo będzie jej po prostu i tak o wiele za mało, ten zapas nie będzie realną bazą do nawadniania. Zasypywanie rowów melioracyjnych to też pozwalanie na podsiąkanie łąk w sposób niekontrolowany. Tak powstałe łąki łęgowe będą bardzo wartościowe - ale dla dzikiej flory i fauny tudzież dla ekologów i miłośników tejże flory i fauny. Natomiast dla hodowcy zwierząt (obojętnie: krów, koni, czegokolwiek) ich praktyczna wartość jest równa zero - no, co najwyżej poza przypadkami, gdy zamierza on w takim miejscu wykopać staw jako miejsce hodowli karpia lub jako rezerwuar wody. Z punktu widzenia łąkarsta te "bagienka" to nie tylko rzecz bezwartościowa, ale wręcz czysta strata, bo miejsce traw szybko zajmą rośliny nie nadające się na przyzwoitej jakości paszę. Tereny podmokłe mogą także okazać się zagrożeniem. Można tam utopić ciągnik, lub gorzej: wywrócić go. W takim miejcu lub w jego otoczeniu mogą żyć rozmaite organizmy pasożytnicze typowe dla pastwisk podmokłych, o wysokim poziomie wód gruntowych. Mogą też żyć ich żywiciele pośredni (na czele z błotniarką jako żywicielem motylicy wątrobowej). Do "bagienek" jako źródła wody chętnie przychodzą zwierzęta dzikie (sarny, czy jelenie), które też mogą roznosić pasożyty i zarażać całe stada. Tak więc obecność miejsc podmokłych na pastwiskach przeznaczonych dla zwierząt gospodarskich to raczej świadectwo braku wiedzy i/lub rozsądku hodowcy.



Do rozważenia pozostaje kwestia stosowania sztucznego nawadniania na skalę niemalże przemysłową. Z roku na rok rośnie liczba dużych gospodarstw zaopatrzonych w różnego typu systemy do nawadniania pól. Co zatem, jeśli zechciałbym sobie kupić deszczownię ? Ani nie jest to taka banalna sprawa... Rzeczą podstawową jest ustalenie, ile wody potrzeba do podlewania pola lub łąki. Przyjmuje się średnio, że w słoneczne dni z gleby wyparowuje ok. 3–4 mm wody, więc w ciągu tygodnia ubędzie nam ok. 20–30 mm wody, co oznacza 30–40 m3 wyparowanej wody z hektara na dobę, czyli 210–280 m3 wody na tydzień. Oczywiście część tej wody wraca w postaci deszczu, więc do uzupełnienia poprzez sztuczne nawadnianie jest tylko róznica konieczna do utrzymania optymalnego wzrostu roślin. W praktyce przyjmuje się, że do nawadniania zużywa się przeciętnie od 1000 do 1500 m3 wody na hektar w ciągu całego sezonu; podczas jednego cyklu wegetacyjnego zużywa się zwykle między 150 a 250 m3/ha, co odpowiada 15-25 mm opadu deszczu. Te dane dotyczą głownie upraw polowych, w których "podręcznikowo" przyjmuje się, że (przykładowo) w uprawie ziemniaka dzienne zużycie wody waha się w granicach od 1,5-5 mm. W przypadku łąk ta ilość jednak powinna być wyższa. Gdybyśmy stosowali zasady takie, jak przy nawadnianiu trawników latem, to jednorazowo, z każdym podlewaniem (!) trzeba by dostarczyć na łakę nie mniej niż 10 mm opadu wody, czyli aż 100 m3 na każdy hektar ! Dla dalszych rozważań przyjmijmy jednak wariant minimum: "tylko" 30 m3 wody na każdy hektar dziennie. Tu jednak trzeba też zaznaczyć inną rzecz: nawadnianie ma na celu systematyczne uzupełnianie wody w glebie. Nawadnianie ilością większą jest bezcelowe, gdyż nadmiar wody szybko spłynie do rowów lub w głębsze warstwy gleby; jest to strata wody, czasu i pieniędzy. Natomiast w czasie upałów (temperatury podchodzące pod 30 i więcej stopni) prócz planowego deszczowania "wegetacyjnego" trzeba przeprowadzać dodatkowe deszczowania "interwencyjne" w bardzo wczesnych godzinach porannych (w okolicach wschodu słońca).



Nawet jeśli przyjmiemy wspomniane 30 m3 "na raz", to i wtedy prawie żadne ujęcie typu studnia przydomowa nie będzie w stanie dostarczyć takiej ilości wody. Niestety nawet wtedy prawie żadna typowa studnia głębinowa nie będzie w stanie dostarczyć takiej ilości wody. Owszem, odpowiednio silna pompa "wyrobi się", ale mało które przydomowe ujęcie pozwoli na tak intensywną eksploatację. Wody po prostu po pewnym czasie braknie i trzeba będzie odczekać, aż ona znowu napłynie. Większą wydajność zapewnią studnie czerpiące wodę z faktycznie dużej (100 m) głębokości - lecz koszt samego tylko jej wiercenia to ok. 30.000 zł; do tego specjalna (droga w kupnie i eksploatacji) pompa o mocy conajmniej 10 kW (pod którą byc może trzeba będzie zrobić osobne przyłącze elektryczne)... O wiele lepiej jest, jeśli dysponujemy możliwością swobodnego pobierania wody z rzeki lub jeziora (i mamy stosowne pozwolenie wodno-prawne, określające maksymalną ilość wody w m3 wody/godz, którą wolno nam z takiego miejsca pobierać). Taką możliwość mają jednak nieliczne gospodarstwa. Alternatywą jest też wykopanie stawu, w którym będzie się przez cały rok gromadziła woda opadowa do wykorzystania wiosna i latem - jednakże koszty takiej inwestycji są znaczące. Takie ujęcie wody to również spory koszt także w eksploatacji (konieczność zastosowania wysokowydajnych pomp elektrycznych, spalinowych lub zasilanych z WOM ciągnika). Kolejny koszt to system pompowania, linia przesyłowa (rury) oraz urządzenia deszczujące. Przeciętnie deszczownie bębnowe ciągnikowe (rozwiązanie najtańsze i najbardziej uniwersalne) cechują się wydajnością rzędu 7-25 m3/godz, a powierzchnia nawadniana z jednego ustawienia wynosi od 0,8 do 1,2 ha. Promień zraszania wynosi od 15 do 35 m. Koszt deszczowni używanej - 20-80 tysięcy złotych. Summa summarum: nie ma nawey co marzyć o nawadnianiu łąk nie mając odłożonej naprawdę sporej kasy.



Morał: nie ma realnej możliwości bezpośredniej "krótkodystansowej" walki o przetrwanie traw na łące, która już zaczęła wysychać. Jakie środki zaradcze są zatem dostępne dla wspomnianego Kowalskiego, chcącego zredukować negatywne skutki suszy ? Przypomnę konkluzje z tekstu zamieszczonego na naszej stronce parę lat wczesniej: otóż podczas deszczu znaczna część wody spływa po powierzchni ziemi lub w jej płytkiej warstwie do strumieni i rowów, tylko niewielka ilość pozostanie w glebie. Największy wpływ gromadzenie większej ilości wody z deszczów w ziemi mają jej właściwości fizyczne. Trzeba więc dbać, by to, co już wsiąknie w ziemię, pozostało tam jak najdłużej. Odpowiednio duża ilość wody wchłoniętej przez glebę potrafi ochronić rośliny nawet przez kilka tygodni suszy. Oczywiście różnie to wygląda w zależności od roślin - chwasty (szczaw, barszcze, nawłoć) mają głęboki system korzeniowy i przez to są bardziej odporne na braki wody w glebie, niż trawy łąkowe. Niemniej jednak podstawową i najważniejszą zasadą zapobiegania wysuszania gleby jest to, żeby miała ona odpowiednią strukturę. Im więcej będzie pustych przestrzeni między cząstkami gleby, tym więcej tam się zmagazynuje wody. Aby struktura gleby była odpowiednia dla dobrego utrzymania wody, musi być w niej dużo ilość próchnicy. A ilość próchnicy jest pochodną rozwoju roślin, który z kolei zależy od nawożenia. Ważne też jest wapnowanie, ono też zwiększa pojemność wodną gleby, a poza tym po wapnowaniu próchnica staje się bardziej trwała. Dzięki temu trawy będą w stanie łatwiej pobrać wodę i składniki pokarmowe, więc lepiej przetrwają suszę. Problem jednak w tym, że to są zabiegi długoterminowe, a nie doraźne i ich efekty (choć niezbyt spektakularne) widać będzie tylko wtedy, gdy robić się je będzie regularnie przez lata - co polecam uwadze wszystkich posiadaczy łąk i pastwisk na przyszłość.

Dodane 08.07.2020, czyli po 2,5 miesiąca:...

Woda... owszem, wczesnowiosenne teksty zawierające straszenie suszą pełne są wody. Takiej robionej ludziom z mózgów. Od trzeciej dekady maja pada bardzo często, w zasadzie równie wiele jest dni słonecznych, co deszczowych. Deszcze są obfite do tego stopnia, że w niektórych miejscowościach miały miejsce podtopienia i powodzie. Ciekawe, co teraz powiedzą żądne tanich sensacji media, jeszcze niedawno w imię klikalności roztaczające apokaliptyczne wizje Polski pustynnej ? Gdzie jest ta horda internetowych oszołomów, która chciała zakazać melioracji ? Zaprawdę o wiele gorsza od powodzi i suszy razem wziętych jest ludzka głupota.