Opracowania naszego autorstwa
Poniżej:
- O "wirtualnych adopcjach" - moje wątpliwości i przemyślenia...
WIRTUALNE ADOPCJE ?...
"Tomek_J, Koń Polski 9/2007
Swego czasu (na początku 2003 roku) pozwoliłem sobie napisać do "Konia Polskiego" artykuł, w
którym wskazywałem na konieczność nie tylko pomocy koniom w potrzebie, ale też prowadzenia
działalności ratowniczej "z głową". Niestety po 4 latach muszę z przykrością stwierdzić, że o ile
niektóre rodzaje pomocy przybrały dość dobrze zorganizowaną formę, o tyle równocześnie
pojawiły się zjawiska kuriozalne i mnie osobiście niepokojące. Nie mam tu na myśli jakiejś
szczególnej formy zaniedbań lub znęcania się nad zwierzętami; myślę natomiast o zatarciu się
granic między mrzonkami i rzeczywistością.
Od pewnego czasu można zetknąć się w Internecie ze zjawiskiem zwanym wirtualnymi
adopcjami koni (i nie tylko koni). Nie, nie chodzi tu o to, że osoby chcące, a nie mogące pomóc
osobiście, sponsorują zwierzęta w schroniskach. Chodzi o zabawę, jaką urządzają sobie
rozmaite małolaty, wykorzystując możliwości, jakie daje im Sieć. Jest prosta: dzieciaki zakładają
blogi, w których prezentują innym dzieciakom zdjęcia koni (najczęściej zawłaszczone ze stron
prywatnych innych internautów), stanowiących w zabawie ich "własność". Konie mają imiona, są
opisane fikcyjnymi danymi. Czasem stają się końmi przeznaczonymi na rzeź, czasem są końmi
właśnie wykupionymi, uratowanymi od rzezi. Wszystkie są przeznaczone do "wirtualnej adopcji".
Polega ona na zbieraniu komentarzy kierowanych pod adresem konkretnego konia. Komentarze
stają się swoistą walutą, podnoszącą przy okazji statystyki bloga. W komentarzach można
opisać, co na niby robiło się z koniem, a po wystawieniu odpowiedniej ich liczby właściciel bloga
przyznaje "adoptującemu" tego konia. "Adoptujący" możne go wóczas "zabrać" do własnej stajni,
oczywiście także wirtualnej...
W tej dziwacznej zabawie nie chodzi tak naprawdę o nic poza siedzeniem przy klawiaturze i
wypisywaniem kolejnych, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, fantazyjnych tekstów.
Nie chodzi o nic poza generowaniem ruchu w Sieci. Te zabawy stały się jednak bardzo
popularne, że - jak pisze jedna z uczestniczek - "(...) Są naszą codziennością i szansą na
wymarzonego konika, który - choć wirtualny - jest i możemy sie nim opiekować. Dostępnych jest
mnóstwo blogów z adopcjami. Opowieści wirtualnych właścicieli - ich konie, ich stajnie, ich zycie
w wirtualu, który w przeciwieństwie do [realnego] życia nie jest taki zły, a każda historia jest
kontrolowana przez nas."
Niejednego prawdziwego właściciela najprawdziwszego konia trafić może ciężki szlag, gdy
dowiaduje się, że pod "pożyczonym" i opublikowanym dla potrzeb zabawy zdjęciem jego
zwierzęcia stoi jak wół: "koń bity, zaniedbany, przeznaczony na rzeż - ratujmy go !" Pominę
jednak ta "ciemną" stronę zabawy, jest bowiem wg mnie ważniejsza główna idea, istota samego
zjawiska. Dla tych dzieciaków "Wirtualne koniki są wspaniałym 'wsparciem na duchu' dla osób,
które marzą o koniku, a nie mają szans na takiego prawdziwego. Adopcje dają poczucie, że
dbamy o kogoś i ten ktoś jest szczęśliwy, co przenosi się na prawdziwe życie. [Adopcja wirtualna]
jest wspaniałością dla osób które się nudzą, które nie mogę zbyt wiele zrobić dla zwierząt (nie, że
nie chcą, tylko na serio nie mogą), ale także dla osób, które nie mają poczucia własnej wartości
(zarówno pomoc tym wirtualnym, jak i prawdziwym konikom naprawdę pomaga). Można sie
nauczyć rzeczy takich, jak odpowiedzialność za koniki. Może to brzmi absurdalnie ale tak jest. A
jeżeli chce się np. czyścić konika, a nie wie sie jak to robić, to przecież jest wspaniały powód, aby
tą wiedze zdobywać." Piękna, acz nie całkiem prawdziwa ideologia, dorobiona do tej
działalności...
Ktoś powie: to tylko zabawa ! Tak samo dzieci bawią się lalkami, czy misiami, (nierzadko zresztą
rzucając nimi o podłogę) więc czego się czepiam ?! Ale warto by się zastanowić, czy to aby na
pewno to samo. I należałoby się też zastanowić, czy faktycznie takie zabawy czegokolwiek
dzieciaki uczą, skoro te blogi pełne są rozpowszechnianych bzdur o np. dwuletnich koniach
wygrywających konkursy typu grand prix, czy ujeżdżanych roczniakach...
Jak wygląda zabawa ? Oto przykład: "Jest to historia z życia mojego. Chciałam kupić pięknego
wirtualnego fryza, który był tak uroczy że... zaćmiło mnie. Natychmiast zapragnęłam go mnieć.
Dałam 24 komentarze, czyli tyle ile on kosztował. Okazało sie, ze źle napisałam i musze dać je
od nowa... Potem dowiedziałam się, że ten konik jest już dla kogoś przygotowany. Wkurzyłam
się. Zapytałam się właściciela bloga, ile muszę dać komci, [komentarzy] żeby ten koń był MÓJ.
Otrzymałam odpowiedź że sto. Albo sto komci albo nic. Więc siadłam i te 100 komentarzy
dawałam przez 4 godziny. I udało się ! Memory, czyli ten konik, jest mój. A więc co wynika z tej
opowieści - adopcje uczą cierpliwości przy różnych rzeczach." Ja jednak nie umiem pojąć, czego
tak naprawdę takie zabawy uczą - widocznie mając latek trzydzieści parę przestałem pasować
już do pędzącego coraz szybciej świata i chyba pora mi się przenieść do jakiegoś domu
spokojnej starości... Czy pisanie 100 komentarzy, aby "mieć" jakiegoś wyimaginowanego konia,
coś komuś daje? Czy tych godzin spędzonych przed komputerem nie warto by zamienić na
wizytę w stajni i zajęcie się naprawdę jakimś koniem ? A może na spacer z psem, lub zabawę z
kotem ? świat zwariował ! Ludzie zaczynają mylić świat wirtualny z rzeczywistym, a przecież nie
tędy droga !
Wiele osób uważa, że lepiej, by dzieciaki w tym wieku najpierw bawiły się "na niby" w opiekę nad
zwierzęciem, a dopiero potem zaczęły naprawdę. Ktoś powiedział: "Jeśli Twoje dziecko
chce mieć zwierzątko - kup mu napierw tamagochi. Jeśli ono przeżyje poł roku - możesz
pomyśleć o czyms żywym." Moim zdaniem to złe podejście. Złe, bo tamagochi nie uczy wcale
opieki wg jakichkolwiek prawdziwych zasad. "Opieka" nad tamagochi sprowadza się bowiem do
naciśnięcia paru klawiszy. A opieka nad zwierzęciem zdecydowanie polega na czymś innym. Gdy
miałem lat kilka/kilkanaście, komputerów w polskich domach po prostu nie było wcale. Miałem za
to chomiki, rybki, papugę. I nie było żadnej zabawy "na niby". Była za to zabawa z żywym
zwierzęciem i uważanie, żeby podczas tej zabawy nie stała mu się krzywda. Było wędrowanie
przez pół miasta do jedynego wówczas sklepu akwarystycznego po pokarm dla rybek, było
krojenie warzyw i zdobywanie różnych pestek dla chomika, sprzątanie klatki, mycie akwarium,
wymiana ściółki. I było wreszcie najważniejsze: solidny "ochrzan" od rodziców, jeśli czegoś z tych
rzeczy zapomniało się zrobić. A teraz ? Dzieciarnia bawi się kolejną zabawką, a rodzice
przyklaskują uradowani, że mają spokój. Taka zabawa to dla młodych łatwy i skuteczny sposób
na dowartościowanie swojego ego. Zabawa w "wirtualne adopcje koni" daje dzieciakom złudne
wrażenie odpowiedzialności za zwierzę. Nie rozumieją, że odpowiedzialność jest wtedy, gdy przy
-20 stopniach trzeba nosić koniom wodę w przywierających do skóry metalowych wiadrach. Gdy
w środku nocy siedzi się w stajni, asystując weterynarzowi. Gdy trzeba brać widły i zasuwać cały
dzień, ładując na przyczepę kilka ton obornika. Gdy trzeba zrezygnować z jakiegoś wymarzonego
zakupu, bo ważniejszą potrzebą jest np. kupno siana.
"Koronny" argument, mający przemawiać na korzyśc takich zabaw brzmi: "Można też obmyślać
plany przy wykupywaniu wirtualnych koni z rzezi." I w tym momencie sprawa robi się już wg mnie
poważniejsza, niestety... Dzieciaki bawiące się w wirtualne adopcje nie mają już pięciu latek, lecz
raczej dziesięć-dwanaście. Nie spędzają dni na zabawach lalkami, chwalą się, że czytają książki i
czasopisma "konikowe". Ba, niektóre nawet dyskutują o potrzebie zapewnienia koniom dobrych
warunków transportu. Skąd zatem przedkładanie "wirtualnego ratowania" nad faktyczne działanie
? Na pewno nie wynika to z całkowitej nieświadomości tego, czym naprawdę jest koń, rzeź i
transport. Jednak łatwiej młodym pójść po prostu po najmniejszej linii oporu. Łatwiej zabijać nudę
siedząc na tyłku przed komputerem i uprawiać tę kuriozalną formę zabawy, niż ruszyć tenże
wzmiankowany tyłek i zrobic coś naprawdę pożytecznego. A tymczasem tysiące jak najbardziej
prawdziwych zwierząt: psów, kotów, koni i innych potrzebują realnej pomocy...
Skala zjawiska jest zaskakująco spora: po wpisaniu w Google słów "wirtualne adopcje blog"
pojawia się prawie czterdzieści tysięcy odsyłaczy. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, jak silny
jest wpływ tej zabawy na dzieciaki, przypomniały mi się "Medaliony" Zofii Nałkowskiej. Tam nie
potrafiące odróżnić dobra od zła, nieświadome dzieci, "znieczulone" na otaczająca je
rzeczywistość, bawią się wesoło w palenie Żydów. Tu, w Internecie, dzieci nie potrafiące odróżnić
prawdziwej rzeczywistości od wirtualnej, bawią się wesoło konikami na rzeź. Przyznaję, to
skojarzenie jest zdecydowanie przesadzone, "na wyrost". Ale jednak pojawia się pytanie: jacy
ludzie wyrosną z dzieci, dla których pomoc zwierzętom będzie tylko formą odrealnionej zabawy i
polegać będzie na siedzeniu przed komputerem ? Mawia się, że "dzieci to przyszłość narodu".
Jaką więc przyszłość ma ludzkość, w której dzieciaków nie uczy się faktycznego, prawdziwego
poszanowania dla innych stworzeń i dbania o ich rzeczywiste, a nie urojone potrzeby ?
świat naprawdę staje na głowie...
P.S. Dziękuję członkom forum stajenka.fora.pl za ciekawą dyskusję na powyższy temat.