Jeszcze trochę Was jednak "pomęczę" Wojną Secesyjną. Dlaczego akurat nią ? Cóż, ta wojna dla
większości Europejczyków jest tym samym, czym dla Amerykanów Potop Szwedzki, czyli "Terra
incognita". Owszem, niektórzy wiedzą coś o niewolnictwie i dwóch wielkich armiach, starszym
skojarzy się ona z głośnym niegdyś serialem z Patrickiem Swayzee w roli głównej. Jednak jej
szczeóły są u nas mało znane - a szkoda, bo są ciekawe, także z "koniarskiego" punktu widzenia.
W tej wojnie służbę wojskową w kawalerii, artylerii i taborach pełniło bowiem kilka milionów
koni i mułów. Były to konie różnych ras i typów: thoroughbred, standardbred, morgan, AQH,
mustangi, Clydesdale, ciężkie belgi pociągowe i wiele, wiele innych. W znakomitej większości
były intensywnie kupowane (a także rekwirowane) od ludności cywilnej przez agentów rządowych,
a "konnym zagłębiem" była zwłaszcza Virginia. Ten nietypowy sposób masowego pozyskiwania koni
wynikał z zaskakującej rzeczy: otóż w przeciwieństwie do praktycznie wszystkich krajów
europejskich, w chwili wybuchu wojny Stany nie miały jakiejkolwiek polityki, czy rządowego
programu dostarczania wierzchowców armii ! Jednak z drugiej strony nic w tym dziwnego - Stany
nie były przecież otoczone wrogimi państwami... Wojna jednak szybko to zweryfikowała,
zapotrzebowanie na konie było ogromne, rozpoczęto więc hodowlę według sprawdzonych reguł
i wzorców z Europy, włączając do niej także szybkie, zwrotne i wytrzymałe mustangi. Ta
polityka hodowlana rozwijana była aż do czasów II Wojny Swiatowej.
Wracając jednak do Wojny Secesyjnej: jeszcze w jej przededniu Unia miała zaledwie kilka
niewielkich regimentów kawalerii, które w dodatku rzadko odbywały wspólne ćwiczenia. Wynikało
to głównie z kosztów uzbrojenia, wyposażenia żołnierzy, utrzymania koni no i samych manewrów.
Z kolei w południowej i zachodniej części Stanów większość koni stanowiła własność prywatną
i były użytkowane na co dzień. Jednak szybko to się podczas wojny zmieniło. Obie strony
przeorganizowały się, zadbano też o jednolite umundurowanie i elementy uzbrojenia: każdy
żołnierz miał szablę, colta i strzelbę, a nierzadko karabin systemu Christiana Sharpsa. Miał
on zamek otwierany za pomocą kabłąka spustu. Po włożeniu nowego naboju zamykanie zamka (to
był taki znany z westernów, charakterystyczny ruch ręki pod karabinem) odcinało automatycznie
końcówkę tulei z prochem i karabin był gotowy do użycia. Łatwość ładowania (np. podczas
galopu) i możność oddania do 5 strzałów na minutę były dużymi zaletami dla kawalerzystów.
Nieliczni mieli jeszcze lepszą broń - karabiny Spencera, z prostym "magazynkiem" nabojów
w kolbie, pozwalającym oddać nawet 20 strzałów na minutę. Za to zaletą kawalerii Konfederatów
byli ludzie: żyjąc na wielkich, półdzikich obszarach i parając się rolnictwem oraz polowaniami,
byli oni doświadczonymi jeźdźcami, koniarzami i strzelcami. O wiele bardziej doświadczonymi,
niż ludzie Unii.
Duża mobilność była ważną, podstawową cechą nie tylko kawalerii, ale też artylerii obu stron
konfliktu. Armaty szły wraz z wojskiem i w zależności od potrzeb były przewożone na miejsce
biwy, w jego pobliże lub na tyły. Armaty mogły spełniać swoją role tylko wtedy, gdy szybko
trafiały tam, gdzie akurat było trzeba. Taką ruchliwość zapewniały oczywiście konie pociągowe
lub muły - używane niekiedy woły były silne, ale bardzo wolne, więc korzystano z nich tylko
wtedy, gdy brakowało koni. Zwłaszcza muły, zwierzęta wyjątkowo wytrzymałe, świetnie sprawdzały
się w transporcie uzbrojenia, jednakże rzadko trafiały na pierwszą linię walki. Jedynym
wyjątkiem były walki z użyciem małych granatników. Taką broń dało się rozłożyc na części,
przetransportować na grzbietach mułów, Te granatniki stosowano podczas potyczek w terenach
górzystych i mocno zalesionych, gdzie wytrzymałe i mniejsze muły na kamienistych ścieżkach
i bezdrożach sprawdzały się znacznie lepiej od koni. W "normalnych" walkach te zalety mułów
były jednak niweczone przez ich wrodzoną skłonność do paniki. O ile bowiem dobrze wyszkolone
konie potrafiły jakoś znieść huk, dym i ogień, o tyle muły zawsze w warunkach bitewnych
"dostawały kota": brykały, kopały na wszystkie strony, a nawet przewracały się, plącząc
w uprzęże. Słowem: były nie do opanowania. Jakie były skutki tych ataków paniki, niech
świadczy historia konfederackiego generała brygady Johna Imbodena w bitwie pod osadą Port
Republic w czerwcu 1862 roku: Imboden, wówczas jeszcze porucznik, dowodził grupą złożoną
kawalerii i baterii takich właśnie granatników na mułach. Jego przełożony, generał Jackson,
rozkazał mu trzymać granatniki w odwodzie, pozostając w gotowości do natarcia. Imboden zabrał
ludzi, zwierzęta i broń do płytkiego wąwozu, około 100 jardów za stanowiskami baterii kapitana
Williama Poague. Gdy po chwili rozpoczęła się wymiana ognia artyleryjskiego - słowami Imbodena -
"Muły oszalały ! Zaczęły kopać, skakać, kwiczeć. Nie dało się ich uspokoić, trzeba było
trzech lub czterech mężczyzn na każdego muła, by je utrzymać. Każdy muł miał na sobie około
300 funtów (130-140 kg), ładunek był dobrze przymocowany, nie dało się go z nich zdjąć.
Niektóre położyły się i starały się go pozbyć tarzając się. Wtedy kilku ludzi przytrzymało
je na ziemi; zasugwerowali, by przewrócić na ziemię i tak przytrzymać pozostałe zwierzęta.
Wąwóz chronił nas, więc nie było niebezpieczeństwa postrzału, czy trafienia pociskami armatnimi,
które przelatywały górą."
Cechy idealnego konia opisał major John Gibbon, autor podręcznika dla kadetów. Generalnie: pożądane
były konie mające w kłębie 150-160 cm, niezbyt ciężkie, o nie za długiej kłodzie i prostych nogach,
ze swobodnym ruchem. Taki kon po prostu miał być uniwersalny i łączyć zalety konia wierzchowego
z lekkim pociągowym. Opis majora Gibbona był bardzo szczegółowy, jednak w praktyce takie "wzorce
konia artyleryjskiego" trafiały sie rzadko. Prócz koni kupowanych "na pniu" do armii trafiało też
"jak leci" wiele zwierząt z rekwizycji, przeprowadzanych na sympatykach strony przeciwnej. Te
rekwizycje robiono nawet nie tyle z realnej potrzeby pozyskania nowych zwierząt, co z chęci
pozbawienia przeciwnika koni i zmniejszenia jego potencjału bojowego. Bowiem - ja to powiedział
genrał Montgomery Meigs - koń dla potrzeb wojennych jest tym samym, czym beczka prochu, strzelba,
albo karabin.
Każdy przemarsz, czy akcja bojowa z udziałem artylerii odbywała się przy pomocy lawet. Broń,
skrzynie z amunicją, polowe kuźnie, zaopatrzenie - wszystko to lądowało na dwukołowych lawetach,
do których z tyłu dopinano armaty. Zdolność przeciętnego konia do uciągnięcia takiego zestawu
zależała od wielu czynników. Najważniejszym z nich był charakter powierzchni, po której ładunek
był ciągniony. Pojedynczy koń potrafił po utwardzonej, kamiennej nawierzchni ciągnąć 300 funtów
(1350 kg) przez około 30 km dziennie. Po drodze utwardzonej kamiennym kruszywem mógł na takim
dystansie ciągnąć już tylko ok. 860 kg, a po nieutwardzonej, nierównej drodze gruntowej -
zaledwie 500 kg. Przy tym zdolność uciągu konia spadała o połowę, jeśli jednocześnie niósł on
na grzbiecie jeźdźca. Paradoksalnie łączenie kilku koni w zaprzęg powodowało, że choć łączna
siła uciągu zespołu koni była większa, to wykorzystana była tylko część indywidualnych
możliwości każdego ze zwierząt. Koń w zespole 6 koni używał tylko 7/9 swojego potencjału, jaki
miałby ciągnąc w zaprzęgu dwukonnym. Natomiast oczywiście na każdego konia przypadało mniejsze
obciążenie. Założeniem w armii było obciążanie każdego konia ciężarem nie większym niz 700
funtów (ok. 320 kg). To było oczywiście poniżej możliwości przeciętnego konia pociągowego
z jeźdźcem na grzbiecie, jednak dawało pewien margines bezpieczeństwa, zmniejszający zmęczenie
zwierząt i redukujący ryzyko padnięć. Trzeba było w ten sposób postępować, bowiem takie 30-
kilometrowe marsze artylerii były podczas tej wojny rzeczą zupełnie normalną. Generał E.P.
Alexander 3 lipca 1863 roku przeprowadził 89 dział z Greenwood pod Gettysburg (38 kilometrów)
w zaledwie 6 godzin. Inny oddział pokonał 59 mil (95 km) w zaledwie półtora dnia !
Na początku wojny Unia posiadała ok. 3,4 miliona koni i 100.000 mułów, do tego doszło 800.000 koni
i 200.000 mułów z podporządkowanych już w 1861 roku Unii stanów Missouri i Kentucky. Konfederaci
dysponowali "tylko" 1,7 miliona koni i 800.000 mułów. W dodatku większość działań wojennych toczyła
się na południu, żołnierze Unii mieli mnóstwo okazji do zabierania konfederatom i ich zwolennikom
wierzchowców. Oczywiście miejscowa ludność próbowała swoje konie ukrywać w lasach, wąwozach, czy
jaskiniach (ponoć pewna dama, próbując uchronić swego rumaka przed konfiskatą, wprowadziła go
nawet do swej sypialni i przywiązała do słupka łoża z baldachimem), jednak nie na wiele się to
zdało. Szczęściem w nieszczęściu było to, że o wszystkie swoje konie (także te zarekwirowane) obie
armie całkiem dobrze dbały. Bowiem gdyby w wyniku niewłaściwej opieki konie były chore, czy słabe,
straciłyby swą wartość bojową i szybko by padły, próbując znieść trudy kampanii. Dowódcy oddziałów
bardzo interesowali się stanem zwierząt, o czym świadczy wiele rozkazów przez nich wydanych,
a związanych z opieką nad końmi właśnie. Sam generał Konfederacji Robert E. Lee wydał 1 października
1862 roku rozkaz nr 115, wyszczególniający imiennie oficerów odpowiedzialnych za stan koni oraz
określający kary za ewentualne zaniedbania. Mocą rozkazu koni artyleryjskich generalnie nie wolno
było dosiadać (mogli to robić tylko wyznaczeni żołnierze), a dowódcy oddziałów artyleryjskich mieli
prawo aresztować i postawić przed sądem polowym każdego, kto konia artyleryjskiego użył do celów
innych niż służba wojskowa. Podobny zresztą rozkaz wydał unijny generał William Sherman, który
też oficjalnie nakazał:
"każda okazja na postój podczas przemarszu powinna być wykorzystana
do cięcia trawy, pszenicy, owsa i szczególnej opieki nad końmi, od których wszystko zależy."
Rzecz jasna kluczową sprawą było karmienie koni. Regulamin przewidywał dzienną rację żywnościową
w wysokości (w przeliczeniu na dzisiejsze miary) 6,5 kg siana oraz 5,5 kg ziarna, zwykle owsa,
kukurydzy lub jęczmienia. To w skali całej baterii dawało wielkie ilości, zaopatrzenie było
więc sporym wyzwaniem logistycznym. Konie musiały być karmione codziennie, bez względu na to, czy
były na postoju, w marszu, czy w boju. A bywało tak, że gdy oddział stacjonował przez kilka
tygodi w jednym miejscu, pochłaniał dzien w dzień tony paszy, której szybko zaczynało brakować
w całej okolicy. A dodajmy do tego muły ciągnące wozy taborowe, czy szpitale polowe oraz konie
kawalerii, konie kurierskie !... Generał brygady Stewart Van Vliet, szef zaopatrzenia Armii
Potomacu raportował w 1862 roku, że do wykarmienia koni i mułów potrzebuje 360 ton paszy (siana
i ziarna) dziennie ! Typowy wóz taborowy mieścił niecałą tonę ładunku - to oznaczało, że w jego
armii codzień rozładowywano prawie 400 wozów z paszą !
Niestety paszy czasem brakowało - zwłaszcza na terenach spustoszonych w wyniku walk. Bywało też
tak, że pasza była, nie było jednak możliwe jej dostarczenie. Tak się stało np. podczas problemów
zaopatrzeniowych armii generała Ulyssesa Granta w maju 1864 roku - ziarno było, nie było jednak
wozów, którymi można by je dostarczyć, gdyż zrobiono z nich ambulanse do transportowania rannych.
W takich sytuacjach konie musiały zadowalać się "głodową racją" - z przydziałowych 5,5 kg ziarna
dostawały niewiele ponad 2 kg. Był to problem, bo karmienie trawą możliwe było sporadycznie, zresztą
trawa była zbyt mało kaloryczną paszą jak na wysiłek koni wojskowych. Aby spożyć równowartość
energetyczną przydziałowego owsa i siana koń musiałby zjeść wagowo trzy razy więcej trawy, na co
po prostu nie było czasu. Poza tym szybkie pobranie dziennego "zamiennika" w postaci 36 kilogramów
trawy mogło grozić ochwatem. Także samo wypasanie nie zawsze było możliwe - na początku 1986 gorąca
i sucha wiosna spowodowała nieurodzaj - trudno było zdobyć pożywienie dla ludzi, dla koni nie było
go prawie wcale. Aby jakoś przetrwać tą kryzysową sytuację jedna z konfederackich baterii otrzymała
kilka dni odpoczynku, a wielu artylerzystów, których rodziny mieszkały w pobliżu, otrzymało
pozwolenie na ich odwiedzenie, o ile wezmą ze sobą swoje wierzchowce. Urlopowani żołnierze mieli
je w tym czasie karmić i opiekowac się nimi, a po przerwie - wrócić do oddziału. Biorąc pod uwagę
nieciekawą u schyłku wojny sytuację przegrywającej Konfereracji, taka decyzja dowództwa była
dość ryzykowną. Najwyraźniej jednak uznano, że była ona warta ryzyka utraty zdolności bojowej
oddziału, o ile dla dalszej kampanii uratuje się konie od śmierci głodowej. Problemem bywała też
woda. Gdy planowano dłuższy postój, znajdowano strumień lub staw i rozbijano obóz w pobliżu. Jednak
podczas przemarszów trzeba było wodę znajdować codziennie na koniec dnia, co nie zawsze było możliwe.
Krytycznym był też czas pojenia - gdyby w tym momencie oddział został zaatakowany, armaty pozbawione
"napędu" byłyby bezużyteczne i wpadłyby w ręce wroga. Dlatego do wodopoju zwykle jednorazowo
kierowano tylko połowę koni, druga połowa pozostawała w odwodzie. Jednak i tak było to poważne
osłabienie, o czym świadczą np. wydarzenia bitwiy pod Stones River w grudniu 1862 roku. W jednej
z unijnych baterii tuż przed konfederackim atakiem połowe koni zabrano do odległego o 500 jardów
strumienia. Gdy Konfederaci zaatakowali, pozbawieni możliwości przemieszczania się artylerzyści
Unii owszem, dzielnie rozpoczęli ostrzał, ale bateria i tak została stracona. Żołnierze szybko
zmuszeni byli porzucić swe działa. Inny związany z pojeniem incydent zdarzył się pod Petersburgiem
w czerwcu 1864 roku: generał brygady William Smith ze swym Federalnym XVIII Korpusem stał pod
miastem bronionym przez zaledwie 2200 ludzi, w dodatku w większości nie mających doświadczenia
bojowego. Jednak atak opóźnił się o ponad godzinę tylko dlatego, że konie artyleryjskie poszły
do wodopoju. Atak mógł rozpocząć się dopiero o godzinie 7-mej wieczorem, a że obrońcom przybyły
w międzyczasie posiłki, został odparty. Gdyby nie to opóźnienie związane z pojeniem, Petersburg
zostałby zdobyty, a tak - bronił się jeszcze przez kolejne 9 miesięcy.
Mimo opieki konie ginęły w zdumiewającym tempie: część z chorób, część z wyczerpania, część -
po prostu z ran lub w boju. Wprawdzie po ustawieniu armat konie wycofywano w bezpieczne miejsca
(do lasów lub wąwozów), jednak takie miejsca nie zawsze zabezpieczały zwierzęta należycie.
W bitwie pod Getysburgiem (lipiec 1863) konie artyleryjskie Unii ustawiono na zboczu za wzgórzem,
którego grań miała je chronić. Jednak miejsce okazało się śmiertelną pułapką. Konfederaci
rozpoczęli wysoki ostrzał ogniem zaporowym, który przechodził nad szczytem wzgórza i padał tam,
gdzie były konie i zaopatrzenie. Pociski nie tylko raniły i zabijały zwierzęta, ale też
spowodowały wybuchy skrzyń i beczek z prochem na wozach i lawetach. W tym strasznym zamieszaniu
Unia straciła aż 881 koni. Konie cierpiały także wskutek ognia piechoty - a były to czasy,
gdy prócz zwykłych karabinów wielostrzałowych po raz pierwszy w bitwie pojawiła się nowość:
karabiny maszynowe systemu Gatlinga.
Zresztą jedną z taktyk wojennych podczas ataku na artylerię
przeciwnika było niestety zastrzelenie lub postrzelenie koni wpiętych do zaprzęgów. W ten
sposób skutecznie unieruchamiano armaty wroga. Ranne, spanikowane i miotające się konie trudno
także było utrzymać. W praktyce zastosowanie tej taktykiwyglądało tak, jak np. w bitwie pod
Ream's Station w sierpniu 1864 roku: podczas ataku na 10 Baterię Massachusetts jej konie nie
miały dostatecznego schronienia za zbyt niską barykadą. Już po chwili w wyniku ostrzału
Konfederatów ze stanowisk odległych o 300 jardów z 30 koni Baterii wszystkie były ranne,
a tylko dwa bły w stanie stać. Jeden z koni został postrzelony aż 7 razy, inny po postrzale
padł, po czym podniósł się tylko po to, by zostać trafionym po raz kolejny. Jednak największa
liczba zwierząt padła podczas Wojny Secesyjnej z chorób i wycieńczenia. Ocenia się, że w skali
ogólnej zginęło ich ponad półtora miliona, z czego 80% strat były to konie padłe z wyczerpania
fizycznego lub zabite z powodu tego wyczerpania. We wspomnianej 10 Baterii w samym tylko czerwcu
1864 roku było to 13 przypadków. A co do chorób - od października 1862 roku do 9 kwietnia 1865
roku 157 koni Baterii padło z przyczyn "niebojowych", w tym 112 z powodu zachorowań. Najczęściej
(45 przypadków) były to przypadki nosacizny.
Dobrze, że konie już nie uczestniczą w wojnach...
Zródła:
http://www.wig-wags.com/2010/01/23/the-american-civil-war-experience-death-and-injury-on-the-battlefield-1/
http://www.historynet.com/americas-civil-war-horses-and-field-artillery.htm
http://highbridgebattlefieldmuseum.com/civil_war_horse
Zdjęcia pochodzą głónie z Biblioteki Kongresu USA.
Wykorzystano także artykuł autorstwa Jamesa Cotnera z "America's Civil War" (marzec 1996)