Wojna Secesyjna - odcinek 5




czyli: opowieści wojennych ciąg dalszy...

09.10.2011


Jeszcze trochę Was jednak "pomęczę" Wojną Secesyjną. Dlaczego akurat nią ? Cóż, ta wojna dla większości Europejczyków jest tym samym, czym dla Amerykanów Potop Szwedzki, czyli "Terra incognita". Owszem, niektórzy wiedzą coś o niewolnictwie i dwóch wielkich armiach, starszym skojarzy się ona z głośnym niegdyś serialem z Patrickiem Swayzee w roli głównej. Jednak jej szczeóły są u nas mało znane - a szkoda, bo są ciekawe, także z "koniarskiego" punktu widzenia. W tej wojnie służbę wojskową w kawalerii, artylerii i taborach pełniło bowiem kilka milionów koni i mułów. Były to konie różnych ras i typów: thoroughbred, standardbred, morgan, AQH, mustangi, Clydesdale, ciężkie belgi pociągowe i wiele, wiele innych. W znakomitej większości były intensywnie kupowane (a także rekwirowane) od ludności cywilnej przez agentów rządowych, a "konnym zagłębiem" była zwłaszcza Virginia. Ten nietypowy sposób masowego pozyskiwania koni wynikał z zaskakującej rzeczy: otóż w przeciwieństwie do praktycznie wszystkich krajów europejskich, w chwili wybuchu wojny Stany nie miały jakiejkolwiek polityki, czy rządowego programu dostarczania wierzchowców armii ! Jednak z drugiej strony nic w tym dziwnego - Stany nie były przecież otoczone wrogimi państwami... Wojna jednak szybko to zweryfikowała, zapotrzebowanie na konie było ogromne, rozpoczęto więc hodowlę według sprawdzonych reguł i wzorców z Europy, włączając do niej także szybkie, zwrotne i wytrzymałe mustangi. Ta polityka hodowlana rozwijana była aż do czasów II Wojny Swiatowej.



Wracając jednak do Wojny Secesyjnej: jeszcze w jej przededniu Unia miała zaledwie kilka niewielkich regimentów kawalerii, które w dodatku rzadko odbywały wspólne ćwiczenia. Wynikało to głównie z kosztów uzbrojenia, wyposażenia żołnierzy, utrzymania koni no i samych manewrów. Z kolei w południowej i zachodniej części Stanów większość koni stanowiła własność prywatną i były użytkowane na co dzień. Jednak szybko to się podczas wojny zmieniło. Obie strony przeorganizowały się, zadbano też o jednolite umundurowanie i elementy uzbrojenia: każdy żołnierz miał szablę, colta i strzelbę, a nierzadko karabin systemu Christiana Sharpsa. Miał on zamek otwierany za pomocą kabłąka spustu. Po włożeniu nowego naboju zamykanie zamka (to był taki znany z westernów, charakterystyczny ruch ręki pod karabinem) odcinało automatycznie końcówkę tulei z prochem i karabin był gotowy do użycia. Łatwość ładowania (np. podczas galopu) i możność oddania do 5 strzałów na minutę były dużymi zaletami dla kawalerzystów. Nieliczni mieli jeszcze lepszą broń - karabiny Spencera, z prostym "magazynkiem" nabojów w kolbie, pozwalającym oddać nawet 20 strzałów na minutę. Za to zaletą kawalerii Konfederatów byli ludzie: żyjąc na wielkich, półdzikich obszarach i parając się rolnictwem oraz polowaniami, byli oni doświadczonymi jeźdźcami, koniarzami i strzelcami. O wiele bardziej doświadczonymi, niż ludzie Unii.



Duża mobilność była ważną, podstawową cechą nie tylko kawalerii, ale też artylerii obu stron konfliktu. Armaty szły wraz z wojskiem i w zależności od potrzeb były przewożone na miejsce biwy, w jego pobliże lub na tyły. Armaty mogły spełniać swoją role tylko wtedy, gdy szybko trafiały tam, gdzie akurat było trzeba. Taką ruchliwość zapewniały oczywiście konie pociągowe lub muły - używane niekiedy woły były silne, ale bardzo wolne, więc korzystano z nich tylko wtedy, gdy brakowało koni. Zwłaszcza muły, zwierzęta wyjątkowo wytrzymałe, świetnie sprawdzały się w transporcie uzbrojenia, jednakże rzadko trafiały na pierwszą linię walki. Jedynym wyjątkiem były walki z użyciem małych granatników. Taką broń dało się rozłożyc na części, przetransportować na grzbietach mułów, Te granatniki stosowano podczas potyczek w terenach górzystych i mocno zalesionych, gdzie wytrzymałe i mniejsze muły na kamienistych ścieżkach i bezdrożach sprawdzały się znacznie lepiej od koni. W "normalnych" walkach te zalety mułów były jednak niweczone przez ich wrodzoną skłonność do paniki. O ile bowiem dobrze wyszkolone konie potrafiły jakoś znieść huk, dym i ogień, o tyle muły zawsze w warunkach bitewnych "dostawały kota": brykały, kopały na wszystkie strony, a nawet przewracały się, plącząc w uprzęże. Słowem: były nie do opanowania. Jakie były skutki tych ataków paniki, niech świadczy historia konfederackiego generała brygady Johna Imbodena w bitwie pod osadą Port Republic w czerwcu 1862 roku: Imboden, wówczas jeszcze porucznik, dowodził grupą złożoną kawalerii i baterii takich właśnie granatników na mułach. Jego przełożony, generał Jackson, rozkazał mu trzymać granatniki w odwodzie, pozostając w gotowości do natarcia. Imboden zabrał ludzi, zwierzęta i broń do płytkiego wąwozu, około 100 jardów za stanowiskami baterii kapitana Williama Poague. Gdy po chwili rozpoczęła się wymiana ognia artyleryjskiego - słowami Imbodena - "Muły oszalały ! Zaczęły kopać, skakać, kwiczeć. Nie dało się ich uspokoić, trzeba było trzech lub czterech mężczyzn na każdego muła, by je utrzymać. Każdy muł miał na sobie około 300 funtów (130-140 kg), ładunek był dobrze przymocowany, nie dało się go z nich zdjąć. Niektóre położyły się i starały się go pozbyć tarzając się. Wtedy kilku ludzi przytrzymało je na ziemi; zasugwerowali, by przewrócić na ziemię i tak przytrzymać pozostałe zwierzęta. Wąwóz chronił nas, więc nie było niebezpieczeństwa postrzału, czy trafienia pociskami armatnimi, które przelatywały górą."

Cechy idealnego konia opisał major John Gibbon, autor podręcznika dla kadetów. Generalnie: pożądane były konie mające w kłębie 150-160 cm, niezbyt ciężkie, o nie za długiej kłodzie i prostych nogach, ze swobodnym ruchem. Taki kon po prostu miał być uniwersalny i łączyć zalety konia wierzchowego z lekkim pociągowym. Opis majora Gibbona był bardzo szczegółowy, jednak w praktyce takie "wzorce konia artyleryjskiego" trafiały sie rzadko. Prócz koni kupowanych "na pniu" do armii trafiało też "jak leci" wiele zwierząt z rekwizycji, przeprowadzanych na sympatykach strony przeciwnej. Te rekwizycje robiono nawet nie tyle z realnej potrzeby pozyskania nowych zwierząt, co z chęci pozbawienia przeciwnika koni i zmniejszenia jego potencjału bojowego. Bowiem - ja to powiedział genrał Montgomery Meigs - koń dla potrzeb wojennych jest tym samym, czym beczka prochu, strzelba, albo karabin.



Każdy przemarsz, czy akcja bojowa z udziałem artylerii odbywała się przy pomocy lawet. Broń, skrzynie z amunicją, polowe kuźnie, zaopatrzenie - wszystko to lądowało na dwukołowych lawetach, do których z tyłu dopinano armaty. Zdolność przeciętnego konia do uciągnięcia takiego zestawu zależała od wielu czynników. Najważniejszym z nich był charakter powierzchni, po której ładunek był ciągniony. Pojedynczy koń potrafił po utwardzonej, kamiennej nawierzchni ciągnąć 300 funtów (1350 kg) przez około 30 km dziennie. Po drodze utwardzonej kamiennym kruszywem mógł na takim dystansie ciągnąć już tylko ok. 860 kg, a po nieutwardzonej, nierównej drodze gruntowej - zaledwie 500 kg. Przy tym zdolność uciągu konia spadała o połowę, jeśli jednocześnie niósł on na grzbiecie jeźdźca. Paradoksalnie łączenie kilku koni w zaprzęg powodowało, że choć łączna siła uciągu zespołu koni była większa, to wykorzystana była tylko część indywidualnych możliwości każdego ze zwierząt. Koń w zespole 6 koni używał tylko 7/9 swojego potencjału, jaki miałby ciągnąc w zaprzęgu dwukonnym. Natomiast oczywiście na każdego konia przypadało mniejsze obciążenie. Założeniem w armii było obciążanie każdego konia ciężarem nie większym niz 700 funtów (ok. 320 kg). To było oczywiście poniżej możliwości przeciętnego konia pociągowego z jeźdźcem na grzbiecie, jednak dawało pewien margines bezpieczeństwa, zmniejszający zmęczenie zwierząt i redukujący ryzyko padnięć. Trzeba było w ten sposób postępować, bowiem takie 30- kilometrowe marsze artylerii były podczas tej wojny rzeczą zupełnie normalną. Generał E.P. Alexander 3 lipca 1863 roku przeprowadził 89 dział z Greenwood pod Gettysburg (38 kilometrów) w zaledwie 6 godzin. Inny oddział pokonał 59 mil (95 km) w zaledwie półtora dnia !



Na początku wojny Unia posiadała ok. 3,4 miliona koni i 100.000 mułów, do tego doszło 800.000 koni i 200.000 mułów z podporządkowanych już w 1861 roku Unii stanów Missouri i Kentucky. Konfederaci dysponowali "tylko" 1,7 miliona koni i 800.000 mułów. W dodatku większość działań wojennych toczyła się na południu, żołnierze Unii mieli mnóstwo okazji do zabierania konfederatom i ich zwolennikom wierzchowców. Oczywiście miejscowa ludność próbowała swoje konie ukrywać w lasach, wąwozach, czy jaskiniach (ponoć pewna dama, próbując uchronić swego rumaka przed konfiskatą, wprowadziła go nawet do swej sypialni i przywiązała do słupka łoża z baldachimem), jednak nie na wiele się to zdało. Szczęściem w nieszczęściu było to, że o wszystkie swoje konie (także te zarekwirowane) obie armie całkiem dobrze dbały. Bowiem gdyby w wyniku niewłaściwej opieki konie były chore, czy słabe, straciłyby swą wartość bojową i szybko by padły, próbując znieść trudy kampanii. Dowódcy oddziałów bardzo interesowali się stanem zwierząt, o czym świadczy wiele rozkazów przez nich wydanych, a związanych z opieką nad końmi właśnie. Sam generał Konfederacji Robert E. Lee wydał 1 października 1862 roku rozkaz nr 115, wyszczególniający imiennie oficerów odpowiedzialnych za stan koni oraz określający kary za ewentualne zaniedbania. Mocą rozkazu koni artyleryjskich generalnie nie wolno było dosiadać (mogli to robić tylko wyznaczeni żołnierze), a dowódcy oddziałów artyleryjskich mieli prawo aresztować i postawić przed sądem polowym każdego, kto konia artyleryjskiego użył do celów innych niż służba wojskowa. Podobny zresztą rozkaz wydał unijny generał William Sherman, który też oficjalnie nakazał: "każda okazja na postój podczas przemarszu powinna być wykorzystana do cięcia trawy, pszenicy, owsa i szczególnej opieki nad końmi, od których wszystko zależy." Rzecz jasna kluczową sprawą było karmienie koni. Regulamin przewidywał dzienną rację żywnościową w wysokości (w przeliczeniu na dzisiejsze miary) 6,5 kg siana oraz 5,5 kg ziarna, zwykle owsa, kukurydzy lub jęczmienia. To w skali całej baterii dawało wielkie ilości, zaopatrzenie było więc sporym wyzwaniem logistycznym. Konie musiały być karmione codziennie, bez względu na to, czy były na postoju, w marszu, czy w boju. A bywało tak, że gdy oddział stacjonował przez kilka tygodi w jednym miejscu, pochłaniał dzien w dzień tony paszy, której szybko zaczynało brakować w całej okolicy. A dodajmy do tego muły ciągnące wozy taborowe, czy szpitale polowe oraz konie kawalerii, konie kurierskie !... Generał brygady Stewart Van Vliet, szef zaopatrzenia Armii Potomacu raportował w 1862 roku, że do wykarmienia koni i mułów potrzebuje 360 ton paszy (siana i ziarna) dziennie ! Typowy wóz taborowy mieścił niecałą tonę ładunku - to oznaczało, że w jego armii codzień rozładowywano prawie 400 wozów z paszą !



Niestety paszy czasem brakowało - zwłaszcza na terenach spustoszonych w wyniku walk. Bywało też tak, że pasza była, nie było jednak możliwe jej dostarczenie. Tak się stało np. podczas problemów zaopatrzeniowych armii generała Ulyssesa Granta w maju 1864 roku - ziarno było, nie było jednak wozów, którymi można by je dostarczyć, gdyż zrobiono z nich ambulanse do transportowania rannych. W takich sytuacjach konie musiały zadowalać się "głodową racją" - z przydziałowych 5,5 kg ziarna dostawały niewiele ponad 2 kg. Był to problem, bo karmienie trawą możliwe było sporadycznie, zresztą trawa była zbyt mało kaloryczną paszą jak na wysiłek koni wojskowych. Aby spożyć równowartość energetyczną przydziałowego owsa i siana koń musiałby zjeść wagowo trzy razy więcej trawy, na co po prostu nie było czasu. Poza tym szybkie pobranie dziennego "zamiennika" w postaci 36 kilogramów trawy mogło grozić ochwatem. Także samo wypasanie nie zawsze było możliwe - na początku 1986 gorąca i sucha wiosna spowodowała nieurodzaj - trudno było zdobyć pożywienie dla ludzi, dla koni nie było go prawie wcale. Aby jakoś przetrwać tą kryzysową sytuację jedna z konfederackich baterii otrzymała kilka dni odpoczynku, a wielu artylerzystów, których rodziny mieszkały w pobliżu, otrzymało pozwolenie na ich odwiedzenie, o ile wezmą ze sobą swoje wierzchowce. Urlopowani żołnierze mieli je w tym czasie karmić i opiekowac się nimi, a po przerwie - wrócić do oddziału. Biorąc pod uwagę nieciekawą u schyłku wojny sytuację przegrywającej Konfereracji, taka decyzja dowództwa była dość ryzykowną. Najwyraźniej jednak uznano, że była ona warta ryzyka utraty zdolności bojowej oddziału, o ile dla dalszej kampanii uratuje się konie od śmierci głodowej. Problemem bywała też woda. Gdy planowano dłuższy postój, znajdowano strumień lub staw i rozbijano obóz w pobliżu. Jednak podczas przemarszów trzeba było wodę znajdować codziennie na koniec dnia, co nie zawsze było możliwe. Krytycznym był też czas pojenia - gdyby w tym momencie oddział został zaatakowany, armaty pozbawione "napędu" byłyby bezużyteczne i wpadłyby w ręce wroga. Dlatego do wodopoju zwykle jednorazowo kierowano tylko połowę koni, druga połowa pozostawała w odwodzie. Jednak i tak było to poważne osłabienie, o czym świadczą np. wydarzenia bitwiy pod Stones River w grudniu 1862 roku. W jednej z unijnych baterii tuż przed konfederackim atakiem połowe koni zabrano do odległego o 500 jardów strumienia. Gdy Konfederaci zaatakowali, pozbawieni możliwości przemieszczania się artylerzyści Unii owszem, dzielnie rozpoczęli ostrzał, ale bateria i tak została stracona. Żołnierze szybko zmuszeni byli porzucić swe działa. Inny związany z pojeniem incydent zdarzył się pod Petersburgiem w czerwcu 1864 roku: generał brygady William Smith ze swym Federalnym XVIII Korpusem stał pod miastem bronionym przez zaledwie 2200 ludzi, w dodatku w większości nie mających doświadczenia bojowego. Jednak atak opóźnił się o ponad godzinę tylko dlatego, że konie artyleryjskie poszły do wodopoju. Atak mógł rozpocząć się dopiero o godzinie 7-mej wieczorem, a że obrońcom przybyły w międzyczasie posiłki, został odparty. Gdyby nie to opóźnienie związane z pojeniem, Petersburg zostałby zdobyty, a tak - bronił się jeszcze przez kolejne 9 miesięcy.



Mimo opieki konie ginęły w zdumiewającym tempie: część z chorób, część z wyczerpania, część - po prostu z ran lub w boju. Wprawdzie po ustawieniu armat konie wycofywano w bezpieczne miejsca (do lasów lub wąwozów), jednak takie miejsca nie zawsze zabezpieczały zwierzęta należycie. W bitwie pod Getysburgiem (lipiec 1863) konie artyleryjskie Unii ustawiono na zboczu za wzgórzem, którego grań miała je chronić. Jednak miejsce okazało się śmiertelną pułapką. Konfederaci rozpoczęli wysoki ostrzał ogniem zaporowym, który przechodził nad szczytem wzgórza i padał tam, gdzie były konie i zaopatrzenie. Pociski nie tylko raniły i zabijały zwierzęta, ale też spowodowały wybuchy skrzyń i beczek z prochem na wozach i lawetach. W tym strasznym zamieszaniu Unia straciła aż 881 koni. Konie cierpiały także wskutek ognia piechoty - a były to czasy, gdy prócz zwykłych karabinów wielostrzałowych po raz pierwszy w bitwie pojawiła się nowość: karabiny maszynowe systemu Gatlinga.


Zresztą jedną z taktyk wojennych podczas ataku na artylerię przeciwnika było niestety zastrzelenie lub postrzelenie koni wpiętych do zaprzęgów. W ten sposób skutecznie unieruchamiano armaty wroga. Ranne, spanikowane i miotające się konie trudno także było utrzymać. W praktyce zastosowanie tej taktykiwyglądało tak, jak np. w bitwie pod Ream's Station w sierpniu 1864 roku: podczas ataku na 10 Baterię Massachusetts jej konie nie miały dostatecznego schronienia za zbyt niską barykadą. Już po chwili w wyniku ostrzału Konfederatów ze stanowisk odległych o 300 jardów z 30 koni Baterii wszystkie były ranne, a tylko dwa bły w stanie stać. Jeden z koni został postrzelony aż 7 razy, inny po postrzale padł, po czym podniósł się tylko po to, by zostać trafionym po raz kolejny. Jednak największa liczba zwierząt padła podczas Wojny Secesyjnej z chorób i wycieńczenia. Ocenia się, że w skali ogólnej zginęło ich ponad półtora miliona, z czego 80% strat były to konie padłe z wyczerpania fizycznego lub zabite z powodu tego wyczerpania. We wspomnianej 10 Baterii w samym tylko czerwcu 1864 roku było to 13 przypadków. A co do chorób - od października 1862 roku do 9 kwietnia 1865 roku 157 koni Baterii padło z przyczyn "niebojowych", w tym 112 z powodu zachorowań. Najczęściej (45 przypadków) były to przypadki nosacizny.



Dobrze, że konie już nie uczestniczą w wojnach...







Zródła:

http://www.wig-wags.com/2010/01/23/the-american-civil-war-experience-death-and-injury-on-the-battlefield-1/
http://www.historynet.com/americas-civil-war-horses-and-field-artillery.htm
http://highbridgebattlefieldmuseum.com/civil_war_horse
Zdjęcia pochodzą głónie z Biblioteki Kongresu USA.
Wykorzystano także artykuł autorstwa Jamesa Cotnera z "America's Civil War" (marzec 1996)