Zebra - z klasą ?...




czyli: czy można jeździć na zebrze ?

24.03.2014


Wielka Brytania w XIX wieku była wielka nie tylko z nazwy. Imperium Brytyjskie było potęgą kolonialną, rządzącą wielkimi obszarami na wszystkich kontynentach. Koloniści żyjąc tam w warunkach tak bardzo odmiennych od warunków europejskich, próbowali wykorzystać miejscową faunę w taki sposób, by służyła ich potrzebom - zwierzęta przywożone z Europy zwykle okazywały się nieprzystosowane do klimatu i mało odporne na miejscowe choroby. Podstawą dawnej gospodarki były rzecz jasna konie. W Afryce ich lokalnym odpowiednikiem miały stać się zebry. W tamtejszych koloniach wielokrotnie próbowano je udomowić i użytkować. Było to poniekąd zgodne z filozofią czasów wiktoriańskich, gdy głoszono, że Bóg dał człowiekowi zwierzeta po to, by ten używał ich do pracy. Niestety próby te były na ogół nieudane, zebry bowiem charakteryzują się dośc porywczą naturą. Często reagują agresją, w stresie natomiast reagują paniką i to znacznie większą od tej, jaką czasem potrafią prezentować spłoszone konie. Aby to zmienić krzyżowano zebry z końmi i osłami, tworząc w ten sposób zebroidy, zebrule i różne inne nowe gatunki. Faktycznie, uzyskano w ten sposób zwierzęta bardziej skłonne do współpracy z człowiekiem. Jednak do ideału było wciąż daleko - ani zebry, ani zebroidy, ani ich rozmaici krewni nie spełniali pokładanych w nich oczekiwań. To zapewne było powodem, że te zwierzęta mimo wszystko nie znalazły szerszego zastosowania, nawet jako źródła siły roboczej w samej Afryce.



Trafiali się jednak "zebrowi" fascynaci, tacy jak np. kapitan Horace Hayes, wojskowy weterynarz i miłośnik koni, który w wydanej ok. 1893 roku publikacji "Points of the Horse", wykazywał użyteczność zebr w oparciu o własne doświadczenia. Otóż w 1891 roku oswoił starszego ogiera zebry. Jeździł potem dwa razy dziennie. Przy takim treningu zwierzę przywykło do jeźdźca do tego stopnia, że dosiadała go też żona kapitana, Alice. Hayes uważał, że zebry w sumie są łatwe do złamania i oswojenia - i to akurat potwierdzają też inne źródła. Uważał przy tym, że są idealne w warunkach afrykańskich ze względu na odporność na roznoszone przez muchy tse-tse pasożyty - świdrowce, powodujące m.in. śpiączkę afrykańską.



Za szczególnie użyteczne uważał dziś zebry z nieistniejącego już gatunku kwaggi właściwej (w przeciwieństwie do "zwykłych" zebr stepowych kwagga miała łeb i szyję białą w paski, natomiast ciało brązowe z pasami tylko na jego przedniej części; piękna, oryginalna skóra i smaczne mięso poskutkowały wybiciem całego gatunku w ciągu ćwierćwiecza). Ułożenie kwaggi pod siodło lub do zaprzęgu miało być - jak twierdził - naprawdę bardzo łatwe. Rzecz jednak w tym, że kwagga, bardzo liczna jeszcze około 1850 roku, na wolności wymarła około roku 1870, czyli zaledwie 20 lat później. Wymarła ponad 20 lat przed publikacją Hayesa, a ostatni egzemplarz w zoo padł w 1988 roku w Amsterdamie... Raczej więc były to nie całkiem zgodne z prawdą opowieści hobbysty-amatora, oparte raczej na starszych przekazach, a nie na własnych doświadczeniach. Faktem natomiast jest, że pół wieku wcześniej parę importowanych kwagg używał w Londynie do powozu typu gig niejaki pan Parkins - pisał o tym w 1841 roku w nieopublikowanej książce "Equidae" porucznik Hamilton Smith. Dodawał, że w pysku kwagga jest równie delikatna, co koń, zaś w zaprzęgu o niebo lepsza od zebry Burchella (podgatunek zebry stepowej), a nawet i od niejednego konia.



O ile zmusić zebrę do akceptacji siodła lub uprzęży mogło być faktycznie stosunkowo prosto (i nawet można pokusić się o danie częściowo wiary zapewnieniom Hayesa, że zajęło mu to około godziny), to zapanowanie nad jej dzikością i płochliwością było już prawie niemożliwe. Pod tym względem pan Hayes chyba więc troszkę w swych opisach przesadził... Skłonność do zbytniego optymizmu męża potwierdzają poniekąd słowa pani Hayes, która często mu towarzyszyła konno w służbowych wyjazdach. Jeździć konno więc potrafiła, a że jeździła po damsku, zaś dodatkowo trafiały jej się konie trudne, więc dzięki temu niejako z konieczności stała się naprawdę bardzo doświadczoną amazonką. W książce "Horsewoman" pisała: "Najbardziej trudnym i najbardziej kopiącym wierzchowcem, na jakim kiedykolwiek jeździłam, był ogier górskiej zebry, którego mój mąż ujeździł podczas pobytu w Kalkucie. Wierzgał [ogier, a nie mąż !] bardzo rzetelnie, znienacka, bez obniżania głowy, a najlżejsze dotknięcie jego uszu doprowadzało go do szaleństwa. Ogromnie było mi trudno nad nim panować, gdyż wierzgał z takim osobliwym skrętem ciała, zaś ja nie miałam żadnej praktyki w postępowaniu z kopiącymi zebrami. Nie miało sensu powstrzymywanie go, gdyż miał szyję jak byk, z krótkim podgardlem, z którego przy kopaniu wydobywał dźwięk podobny do chrząkania świni. Jego najlepszą częścią była skóra, piękna i miękka w dotyku niczym najlepszego gatunku skóra foki. Jak sądzę jestem jedyną kobietą, która dosiadała ujeżdżonej zebry, a ta forografia prawdopodobnie jest unikalna. Zdjęcie powinno być lepsze, ale trzeba wziąc pod uwagę kłopoty z utrzymaniem mojego upartego rumaka w nieruchomości w sytuacji gdy zdawał się traktować aparat fotograficzny jako maszynę piekielną, zapewne przeznaczoną do TEGO, BY GO UNICESTWIĆ i kategorycznie odmawiał ładnego zapozowania do portretu. (...)" Oj, z tego barwnego opisu widać wyraźnie, że prezent kapitana Hayesa w postaci ujeżdżonego przez siebie niezwykłego, pasiastego rumaka nie przypadł do gustu Szanownej Małżonce. A swoją drogą to bardzo ciekawe, że zawsze Damom Naszych Serc nigdy nie podobają się wspaniałe prezenty, które im kupujemy, a które przecież zawsze znalazłyby uznanie w oczach obdarowanego nimi kumpla: wędzisko spinningowe, kij do golfa, czy odlotowy sportowy zestaw tuningowy do samochodu - że o tuningowanym paskami wierzchowcu nie wspomnę... A tak na marginesie: pani Hayes wcale nie była jedyna.



Sam pan Hayes parę lat później przyznał w końcu uczciwie, że o ile potrafił skłonić zebrę do ciągnięcia powozu, to w pracy wierzchem tak naprawdę poniósł dotkliwą porażkę. Powodem miał być m.in. wspomniany przez żonę mocarny kark zwierzęcia - po prostu ciągnięta za wodze zebra “szła w zaparte", nie pozwalała sobie skręcić głowy i mimo działania wędzidła parła przed siebie, po prostej, zazwyczaj wbrew intencji jeźdźca. Później Hayes nauczył ją skręcania, pracując z nią na czymś w rodzaju round penu - ale cóż z tego, skoro zwierzę dosiadane poza round penem błyskawicznie wracało do swoich starych nawyków i najwyczajniej w świecie wywoziło swego pana tam, gdzie miało ochotę (czytaj: prosto przed siebie, byle dalej) ?... Hayes przyznawał, że po prostu nie miał dość siły, by zmusić wierzchowca do skrętu, czy zatrzymania.



Byli jednak tacy, którzy udowodnili, że jak się chce, to się da i zwykłą, z założenia oporną zebrę używać jak konia. Próbowano zebry ujeżdżać, a nawet na nich skakać - jak jednak widac na zdjęciu skutek na ogół był, łagodnie mówiąc, taki sobie... W połowie XIX wieku ówczesny gubernator Nowej Zelandii sprowadził sobie zebry z poprzedniego miejsca urzędowania, Afryki Południowej. Używał ich na swojej prywatnej wyspie Kawau, zaprzęgając do powozu. Zaś około 1907 roku Rosendo Ribeiro, pierwszy doktor praktykujący w stolicy Kenii, Nairobi, korzystał z zebry, dojeżdżając wierzchem na wizyty domowe. Chyba jednak eksperyment za bardzo się mu nie udał, gdyż zebra w końcu została sprzedana do Indii, do muzeum w Bombaju (dziś: Mumbai) za 800 rupii.



Jednym z najbardziej znanych pionierów w użytkowaniu zebr był baron Lionel Walter Rothschild, brytyjski bankier i polityk, od dziecka zafascynowany zoologią. W założonym przez siebie podlondyńskim Tring prywatnym Muzeum Historii Naturalnej oraz w parku wokół niego miał nie tylko wielką kolekcję rozmaitych zoologicznych eksponatów, ale utrzymywał też mnóstwo żywych zwierząt. Ten znany milioner, prywatnie człowiek bardzo nieśmiały, hołdując swoim pasjom zoologicznym chciał udowodnić, że nawet czystej krwi zebry da się oswoić i przyuczyć do pracy. Prawdą też jest, że lubił się pokazać, a jednym ze sposobów na to mogły stać się przejażdżki do Buckingham Palace powozem, zaprzężonym właśnie w zebry.



Rzecz cała rozpoczęła się w 1898 roku, gdy baron Rotschild poprosił o pomoc przy zebrach bardzo znanego wówczas trenera, niejakiego pana Hardy. Hardy słynął w tamtych czasach z tego, że zaliczał się do wąskiej grupy trzech zaledwie jeźdźców, którzy nigdy nie dali się zrzucić z tzw. "francuskiego konia bujanego". Była to maszyna-trenażer, używana w armii francuskiej do szkolenia kawalerzystów, potrafiąca zasymulować najdziksze harce najbardziej niesfornego rumaka. Rotschild pomny na sławę Hardy’ego jako jeźdźca, postanowił go zaangażować do oswojenia i wyszkolenia zebr. Zanim to jednak uczynił, zwierzył się z pomysłu przyjaciołom - w efekcie stanął nawet zakład z jednym z nich, że Rotschildowi nigdy nie uda się zrobić takim pasiastym zaprzęgiem po Londynie. Po sprowadzeniu zebr do Anglii (co samo w sobie było wtedy duża trudnością logistyczną) rozpoczął się długotrwały, żmudny i obfitujący w ogromną ilość kłopotów proces szkolenia zwierząt. Prawda była taka, że przyuczenie zebr do tej pracy doświadczonemu trenerowi barona zabrało - bagatela - aż dwa lata ! Nadszedł jednak ten wielki dzień, gdy bardzo wczesnym rankiem o godzinie 6-tej niezwykły zaprzęg przejechał ulicami Londynu.



Później znaleźli się naśladowcy barona. 13 sierpnia 1912 roku londyński dziennik "The Stand" pisał: "Widziano zebrę zaprzęgniętą do powozu dla kucyków, jadącą przez park Clapham Common. Zebra należała do artysty cyrkowo-estradowego, pana Gustav-Grais. Po pożarze w macierzystej stajni zebra została przeniesiona do Brixton i może byc oglądana na swej codziennej trasie treningowej w Południowym Londynie."



Znaną parą zebr zaprzęgowych były Hans i Tanta, należące do amerykańskiej firmy mleczarskiej Pevely Dairy Comapny. Zostały schwytane w południowozachodniej Afryce, w pobliżu dzisiejszej stolicy Namibii, miasta Windhuk. Wyszkolono je w Hagenback Circus, działającym w niemieckim mieście Altona-Stellingen. W lipcu 1929 roku kupiła je jako trzylatki Kompania. Ponieważ zebry trafiły do niewoli i treningu w bardzo młodym wieku, okazały się zaskakująco łagodne i posłuszne. Od roku 1930 stały się żywą reklamą firmy, ciągnąc wózek z towarem ulicami St Louis.


Jest jednak zoologicznym faktem, że zebry, choć dość silne, są mniej silne i mniej wytrzymałe kondycyjnie niż konie o podobnej posturze. Zastosowanie robocze zebr w warunkach europejskich mijało się więc z celem już w tamtych czasach - tym bardziej, że po wieku pary i elektryczności zaczynał się właśnie wiek silników spalinowych...



W naturalny sposób rodzi się pytanie: czy dziś użytkuje się zebry ?



Zapewne większość z was oglądała film "Zebra z klasą", w którym sympatyczna i przyjazna dla swoich opiekunów zebra staje z powodzeniem w wyścigowe szranki, w finale pokonując całą stawkę doborowych koni. Cóż, takie kino familijne jest bardzo sympatyczne w odbiorze, ale jednak odbiega diametralnie od rzeczywistości. Zebry mają takie warunki fizyczne, jakie mają. Nie grzeszą wzrostem, kondycją ani długimi nogami. Blasku czempionatów nie jest dane im oglądać.

Czy to ma jednak oznaczać, że koniecznie się trzeba poddać, że nie można spróbować ?... Hmm...

Pewnego dnia 51-letni wówczas, były dżokej i doświadczony trener wyścigowy Bill Turner (przez 30 lat pracy jego konie wygrały ponad 600 gonitw) zaszokował świat jeździecki. Jego ambicją było sprawdzenie, czy zwierzęta notorycznie uznawane za bardzo trudne w oswojeniu i szkoleniu, dadzą się wyszkolić do... roli konia wyścigowego. Pan Turner mieszka w pobliżu 10-tysięcznego miasteczka Sherborne w hrabstwie Dorset, na południu Anglii. Ma tam 300-akrową farmę. Z holenderskiego zwierzyńca sprowadził za 4.500 funtów niemłodą już, 14-letnią zebrę o imieniu Zebedee (po naszemu: Zebedeusz, biblijny rybak i szkutnik, ojciec apostołów Jakuba i Jana; imię to oznacza "Bóg dał"). Zaczął pracować z nią po 2 gdziny dziennie. W efekcie w ciągu zaledwie kilku tygodni udało mu się nauczyć zebrę podstaw, to jest: pracy w trzech chodach. Kluczem do sukcesu było wg Turnera zaadaptowanie technik treningowych do specyficznego, bardzo płochliwego charakteru zwierzęcia, instynktownie traktującego wszystko, co nieznane, za wroga. Podstawą było więc stałe zdobywanie zaufania i nie karanie zebry za cokolwiek, co było jej naturalnym odruchem.



Pan Turner uznawszy, że jego wierzchowiec osiągnął już odpowiedni poziom umiejętności, po raz pierwszy wybrał się... eee... no przecież nie "konno"... wybrał się "zebronno" (?!?) do wioski w asyście swojej żony Tracy, której zadaniem było jechać za nim powoli koniowozem - a to na wypadek, gdyby... zebra się zmęczyła ! Chcąc wreszcie pochwalić się swym niezwykłym wierzchowcem skierował się do lokalnego pubu, gdzie zamiast zachwytów wzbudził początkowo lekki popłoch u biesiadników. Kilku z nich na widok jeźdźca na pasiastym rumaku, wjeżdżającego do pubu, zastygło ze strachu sądząc, że chyna wypili o jedno piwo za dużo no i teraz masz: delirium... Dziś pan Turner nadal regularnie jeździ po okolicach swojej wioski, zapewne stanowiąc nadzwyczaj osobliwy widok dla obcych, przejeżdżających przez te okolice... Całkiem poważnie myśli o nauczeniu Zebedee skoków, jednak co do wyścigów - temat jest zamknięty. Nie chodzi tyle o warunki fizyczne, co o to, że nieufny z natury Zebedee po prostu bardzo boi się... innych koni !





Zródła:

http://www.retronaut.com/2010/07/the-brixton-zebra/
http://www.dailymail.co.uk/news/article-1190753/Racehorse-trainer-rides-pet-ZEBRA-pub.html
http://en.wikipedia.org/wiki/Zebra