Odrobina historii...

Przeglądając stronę zauważyłem poważne braki: nie ma na niej nic, co pokazywałoby sam początek istnienia naszej stajni. Więc nadrabiam to niedopatrzenie: oto garść fotek i informacji.

Tak naprawdę wszystko zaczęło się w roku 2002, gdy poruszony informacją o złym traktowaniu koni wywożonych do zagranicznych ubojni "zgadałem się" z pewną osobą zaangażowaną w działania ratunkowe dla zwierząt, a pojechawszy na spotkanie z nią zobaczyłem prawdziwie magiczne, urzekające miejsce, które było oazą spokoju i mogło się stać miejscem dla takich koni niezwykłym. Na fali entuzjazmu "wykupiłem" wówczas dwa konie. Jednym z nich był sześciomiesięczny Fuks:


Czas niestety pokazał, że tamtejsza liderka ruchu pro-końskiego była sprytną naciągaczką, jednak urok koni podziałał. "Ośrodek" szybko rozpadł się z wielkim hukiem, a ja przeprowadziwszy zaledwie rocznego Fuksiaka na śląską ziemię postanowiłem przenieść się z blokowiska na wieś - oczywiście z koniem. W tym samym roku jesienią kupiłem - trochę szczęśliwym przypadkiem - kawał ziemi w Sączowie i niedługo później uzyskałem pozwolenie na budowę domu i stajni. W tym czasie poznałem również Gosię - Pumcię, z którą stworzyliśmy stadko :). Budowa ruszyła w połowie 2003 roku. Równo w rok później, mimo ogromnych problemów z firmami budowlanymi (Oszuści & Złodzieje Spółka Bez Odpowiedzialności), zamieszkałem w Sączowie, wukańczając własnym sumptem dom. Gosia dołączyła na jesieni, we wrześniu. W międzyczasie trwała budowa stajenki - o czym poniżej.



Stajnię (stan zerowy) zbudowaliśmy w połowie roku 2003. Niestety na tym stanęło aż do połowy roku 2004, kiedy miejscowy murarz, dziarski dziadek, skacząc po rusztowaniach pirzgał pustakami na prawo i lewo, tworząc (bardzo zresztą porządnie) ściany parteru i ścianki boksów. Same "gołe" ściany już miały funkcję użytkową - boksy zostały zapchane świeżo kupionymi kostkami słomy, od góry przykrytymi folią. Wieniec na ścianach musiała wykonać inna ekipa. Ta sama ekipa (też zresztą miejscowa, z pobliskich Myszkowic) zaczęła robić i więźbę oraz zaczęła pokrywać dach. W międzyczasie odgrodziliśmy wybieg dla koni od reszty terenu, w tym - od ogródka.



Planowaliśmy zakończyć budowę we wrzesniu tak, by od października przeprowadzić ze stajni w Tąpkowicach do nas nasze konie już na stałe. Niestety tu zaczęły się schody... Najpierw dziadek-murarz, który przed więźbą miał postawić ścianki szczytowe, nadużył C2H5OH, w wyniku czego jedną ze ścianek stawiałem osobiście, a drugą - wynajęta osoba. Potem, już na etapie kłądzenia blachodachówki, szef ekipy dekarskiej otrzymawszy niewielką zaliczkę "poszedł w tango" i nie było go przez prawie 3 tygodnie. Zostaliśmy "na lodzie" z częściowo niepokrytym dachem. Była już połowa października, a my musieliśmy ponosić dodatkowe koszty, związane z tym, że konie nadal stały w Tąpkowicach...

Konie przeprowadziliśmy 17 października i ten dzień uznajemy za początek działalności naszej stajni. Ponieważ Tąpkowice sąsiadują z Sączowem, zdecydowaliśmy się na ryzykowny manewr: przeprowadzkę koni wierzchem. Pomogli nam Danka i Tadek, właściciele tąpkowickiej stajni, jadąc razem z nami w charakterze stada. Ja wsiadłem na Destę, (która w pewnym momencie wycięła mi numer: przywarowała do ziemi jak pies, spłoszona wrzaskiem bażanta), a Gosia - na Fuksa. Problem polkegał na tym, że dla trzyletniego wówczas Fuksa była to zaledwie czwarta jazda... Do dziś twierdzę, że Opatrzność nad nami czuwała ! Przejechaliśmy te 4 km polami i bocznymi drogami bez problemu, a Fuksiak był strrrasznie odważny i nawet szalejące za płotami psy nie były w stanie go wystraszyć. I tak to właśnie konie zamieszkały w stajni - jeszcze surowej, z nieskończonym dachem, bez krat, a jedynie z drzwiami zrobionymi naprędce razem z Grzesiem-Hug0. Słoma ze stajni została przerzucona pod plandeką na placu (m.in. dzięki pomocy moich rodziców), za gnojownik posłużył teren zlikwidowanego na zimę ogródka, w garażu wylądowały 2 wory z owsem, na poddaszu - siano i... Ruszyliśmy !



Parę dni później przypadkiem trafiła nam się firma typu "pogotowiew budowlane" z Sosnowca, która owszem, braki w pokryciu uzupełniła, ale zażądała wynagrodzenia wyższego, niż pierwotnie ustalone. Na to wszystko wrócił trzeźwy szef ekipy dekarzy, który gdy dowiedział się, że został wykopany z budowy, złapał za siekierę... Oj, działo się ! Trzeba też było na szybko wstawić okna, zrobić skrzynię na owies, wieszaki na sprzęt stajenny i jeździecki... Także inne stajenne udogodnienia - tu popis dał ojciec, tworząc m.in. schodki na poddasze, paśnik i schodki do wsiadania na konia.





Jedną z ostatnich wykonanych wówczas ważnych rzeczy były kraty w boksach. To niestety spędzało nam sen z powiek, bowiem Desta potrafi być koniem dość agresywnym i biada temu, kto wszedłby do jej boksu. Póki nie było krat, wypadało jej boks profilaktycznie omijać szerokim łukiem - bo np. "i smieszno, i straszno" było, gdy chwila mojej nieuwagi poskutkowała czułymi przytulankami jednego z nie do końca wówczas trzeźwych sąsiadów do siwego końskiego pyska. Desta była zapewne po prostu śmiertelnie zaskoczona i skamieniała z oburzenia, że w ogóle ktoś ośmiela się ją tak obcesowo traktować, bo o dziwo nie zareagowała. A ja oczyma duszy już widziałem najdeżdżające pogotowie...



Koniki bez problemu zaakceptowały nowe lokum zwłaszcza, że na nowiutkim wybiegu rosło nieco rzadkiej trawki. Wygrodziliśmy im też dwie jesienne kwaterki, choć trawy wówczas było mało (dawne pole orne).



No i zaczęło się to, co Pumcie lubią najbardziej: lekcje jazd konnych. Wsadzaliśmy na konia każdego, kto chciał i kto nie chciał. Niektórzy wskakiwali z ochotą, inni byli niemal wsadzani siłą (perswazji i fizyczną). Bywało i tak, że przychodziła np. miejscowa babcia z wnuczką. Po kilku chwilach dla wnuczki na siodle wysokim łukiem lądowała i babcia - no bo przecież "jak wszyscy, to wszyscy, babcia też !: :D Pojawiły się pierwsze regularne kursantki: Jula i Klaudia, do których potem dołączyła Ania, a później - jeszcze inni. Dziewczyny przychodziły jeździć i pracować w stajni, a do obowiązków Klaudii było też nauczenie się lonżowania. Pamiętam te dyżury stajenne, Fuksa pokazującego Viki na lonży, kto tu rządzi, dyskusje na tematy konikowe i nie tylko, zabójczy perfekcjonizm Ani w sprzątaniu boksów, Gosię, która kiedyś "wsiąkłą" na 3 godziny w stajni, zagadana ze szczętem przez Julę (Ja: Co robiłaś tak długo w stajni !?! Gosia: Aaach, śpiewałyśmy "Pieski małe dwa..." :o)... Ale to już temat na całkiem inną opowieść...

Na Deście - Ania, córka Maćka i Agaty...





...oraz moja mama