Diabelska Draka !

Przybyło w Sączowie. No, może tym razem niekoniecznie nam ale poniekąd...

Trzy lata temu poznaliśmy pewnego pozytywnie zakręconego pana. By to pan Tadeusz, któremu spodobał się pewien mój artykuł do "Konia Polskiego". Pojechalimy wówczas, poznaliśmy przeurocze miejsce, zwiedziliśmy stajnię pełną koni (pan Tadeusz ma spore sukcesy w hodowli koni arabskich i angloarabskich), trochę pomogliśmy w pracach okołostajennych. Od tego czasu pan Tadeusz co jaki czas dzwoni do mnie, zapraszając za każdym razem do ponownych odwiedzin, a nawet wręcz proponując pracę u siebie. Niestety - praca, budowa domu i stajni oraz konieczność opieki nad swoimi własnymi zwierzakami nie pozwalała na takie wyjazdy. Ostatnio jednak mam więcej czasu. Skuszeni kolejnym zaproszeniem postanowiliśmy skorzystać i odwiedzić miejsce ponownie. Tym bardziej, że pan Tadeusz oświadczył: "Ja maM dla pana piękne konie do oddania".

Wprawdzie nie planowaliśmy powiększenia swojego stanu posiadania, ale wiedzieliśmy jeszcze z przeszłości, że pan Tadeusz stara się zawsze dla swoich starszych koni znależć dobre domy, że współpracuje ze schroniskiem TARA, mocno je wspomagając materialnie. Swego czasu zresztą próbowałem mu w tym nieco pomóc, szukając osób, które zechciałyby przyjąc konie nadajce się jeszcze do rekreacyjnego, ale już raczej nie sportowego użytkowania. Teraz okazało się, że pan Tadeusz będzie troszkę ograniczał hodowlę, skupiając się na jednej z linii hodowlanych, a dla koni, które nie będą w niej ujęte, szuka chętnych.

Słysząc o koniach do wzięcia i po upewnieniu się, że właściciel chce je przekazać w dobre ręce nie dla zysku, a mając tylko na uwadze zapewnienie zwierzętom jak najlepszych warunków na resztę życia, pomyśleliśmy o naszych dziewczynach - kursantkach. Miało to tę zaletę, że konie byłyby pod naszą pośrednią kontrolą, gdyż stałyby w odległości dosłownie kilkudziesięciu metrów od nas, a i wspólne jazdy nie należałyby zapewne do rzadkości. Dodatkowo wiemy, że nasze dziewczyny - jakby nie patrzeć: przez nas wyedukowane - to osoby wprawdzie młode, ale w stosunku do koni odpowiedzialne, samodzielne no i tak samo "zakręcone", jak pan Tadeusz A ponieważ od pewnego czasu Ania powolutku "ustawiała" rodziców, przyzwyczajaąjc ich do myśli o kupnie konia, więc stanęło na tym, że 8 padziernika, w niedzielę, w 6 osób (my, Ania z ojcem oraz Jula z tatą w roli naszego kierowcy) bladym świtem wyjechaliśmy z nastawieniem: co ma być, to będzie. Nie nastawialiśmy się absolutnie na to, że weźmiemy dla Ani konia, żeby potem nie było rozczarowania, jak nic z tego nie wyjdzie; ale na wszelki wypadek bukmankę ze sobą weźmiemy w myśl chińskiego przysłowia o parasolu, który należy nosić i przy pogodzie. Po długiej i do uciążliwej podróży (od Krakowa do Tarnowa - jedne wielkie roboty drogowe) dotarliśmy na miejsce. Przy kawie pan Tadeusz uraczył nas opowieściami o swoich koniach, a nastpnie pokazał nam stajnie. Pierwsza stajnia nastawiona jest głównie na hodowlę arabków i koni z dużą przewagą tej krwi, więc choć podziwialiśmy zwierzęta, to jednak byliśmy świadomi, że niekoniecznie byłyby one odpowiednie dla młodych amazonek. Pan Tadeusz wydawał się nieco rozczarowany (w końcu to jego oczka w głowie) - przede wszystkim tym, że nie chcemy z jego pomocą rozkręcić u nas prywatnej hodowli arabków, do czego nas baaardzo gorąco namawiał !

Druga stajnia, jaką odwiedziliśmy, była położona jakieś 20 km dalej - ogromne gospodarstwo sadownicze ze starymi, odnawianymi sukcesywnie budynkami gospodarczymi i ładnymi, zadbanymi stajniami. I tu między innymi pan Tadeusz pokazał nam dwa ciemnogniade konie, które od razu wpady nam w oko i zapady w serca. Były to: 11-letnia klacz DRAKA oraz 4-letni wałaszek DEWIL. Oba rosłe, zadbane, odkarmione (może nawet ciut za bardzo). Przede wszystkim zaś bardzo bardzo spokojne. Przytulaste miśki, dokładnie pod tym względem takie, jak Fuksiak: spokojne, ufne, widać, że zawsze były dobrze traktowane. Po bardzo krótkim namyśle Krzyś, ojciec Ani, zdecydował, że weźmie do siebie Dewila. I tu pojawił się problem - otóż okazało się, że oba konie są tak zżyte ze sobą, że nie ma w oógle możliwości, by je rozdzielać. Sama myśl o tym wzbudzała gorący sprzeciw darczyńcy. Jego gorące prośby o nie rozdzielanie koni de facto były jasnym postawieniem sprawy: bierzemy oba, albo pan Tadeusz dla dobra koni poszuka kogoś innego, kto spełni jego warunek. Trzeba było szybko działać. Najpierw Jola, mama Ani, stana na wysokości zadania i bez namysłu oświadczyła: "Jak trzeba, to bierzemy". Wiedzieliśmy jednak, że to byłoby trochę na wyrost, więc błyskawicznie skontaktowaliśmy się z Grzesiem, ojcem Klaudii, także od dawna marzącej o swoim rumaku. Grześ również stanął na wysokości zadania - nie widząc Draki zdał się na nasz osąd i od razu podjął jedyną słuszną decyzję ) Tak więc obie dziewczyny w tej doniosłej chwili stały się posiadaczkami własnych czterech kopyt.


Konie ładowaliśmy do bukmanki już pod nieobecność pana Tadeusza, któremu serce się krajało na samą myśl o rozstaniu ze zwierzętami. Oświadczył, że nie może na to patrzeć, pożegnał się i wraz z żoną odjechali. Na odchodnym tylko podpisalimy protokół przekazania (formalnie to ja stałem właścicielem !), obligując mnie do stania się odpowiedzialnym za dalsze losy koni. Jedynym bowiem warunkiem, jaki stawiał przy oddaniu koni było to, aby zwierzęta miały zapewniony dobry dalszy byt dżoywotnio - tj. osoby, którym przekażemy zwierzta są zobowiązane do nie odsprzedawania ich. I ja mam być tego gwarantem... :o


Konie do przyczepy weszły zaskakująco grzecznie, a strasznie upierdliwą podróż powrotną (prawie 6 godzin anemicznej jazdy, przez 1/3 trasy w gigantycznych korkach) zniosły zaskakująco spokojnie i grzecznie. Obecnie stoją jeszcze u nas razem z naszą trójcą, aczkolwiek już trwają intensywne prace nad budową dla nich boksów u docelowych włacicielek. Zamieszanie jest duże, ale wszyscy są ogromnie zadowoleni no i zafascynowani całą tą sytuacją i oczywiście zwierzakami.


Pierwsze spotkania D&D z naszymi końmi były dość newrowe - wszystko przez Meteora, który usiłował z miejsca podporządkować sobie oba konie. Były przepychanki, gonitwy, brykania, mnóstwo kopaniny, a w przypadku Meteora - nawet popisowe, modelowe mawashi-geri z zadu. Na szczęście Draka nie robiła drak, tylko jak raz a dobrze pokazała Meteorowi, co to niby on jej może, to aż echo poszło po okolicy. Mimo więc przepychanek, straszenia i kwików obyło się bez większych problemów i skaleczeń. Pierwsze lody zostały przełamane; obecnie koniki chodzą już na pastwisko razem.


Oczywiście były też pierwsze jazdy na ujeżdżalni, a także pierwsze tereny. Zwierzaki zachowują się wzorowo, są spokojne, aczkolwiek wymagają trochę pracy. Dewil to koń, który dopiero niedawno poznał siodło. Jest na wpół surowy, chodził dotąd tylko troszkę po ujeżdalni w zastępie, natomiast tak naprawdę wszystko jest jeszcze przed nim. Draka z kolei to stara wyjadaczka, chodząca niezbyt intensywnie w rekreacji. Miała więc trochę nawyków rekreanckich - wysokie ustawienie głowy, trend do olewania jeźdźca, stawanie podczas jazdy itp. Ale już przy drugiej jeździe zrozumiała, że nie musi u nas stosować takich tricków, zaczęła opuszczać głowę, ustawiać się. Konie są w ogóle bardzo inteligentne - po 2 dniach nauczyły się procedur. Wiedzą np., że po śniadaniu trzeba iść na mały wybieg; idą tam na głos, nie trzeba ich prowadzić. Absolutnie nie sprawiają kłopotów, a jedyne, co trzeba będzie z nimi zrobić, to niewielka korekcja kopyt. I teraz mamy kłopot: jak namówić naszego kowala, który od dłuszego czasu przebąkuje o woli wycofania się z czynnego uprawiania zawodu, by zechciał zająć się dodatkowymi końmi ?... :o


***


Dodane 24.10.2006:

Od trzech dni nocują już we własnych boksach - czyli: osobno. Rozstania przeżywają raczej ciężko - Dewil pierwszej nocy zdemolował drzwi boksu, Draka stawała dęba. Teraz jest już trochę lepiej, ale co rano koniska nawołują się, aż echo niesie po okolicy. Jak jedno zacznie, to drugie się denerwuje i zaraz po wsi słychać "ŁUP ! ŁUP !" kopytami.

Właśnie tworzy się wybieg dla Draki; póki co chodzi na nasz, co rano przeprowadzamy ją (tzn. Klaudia ze mną na wszelki wypadek) po ulicy jakieś niecałe 100 metrów. Dewil ma lepiej - mieszka o 2 wąskie działki od nas, a że właściciele tych działek są zamiejscowi i w stojących tam małych domkach pojawiają się tylko w niektóre weekendy, więc oddali nam swoje grunta w użytkowanie. Skwapliwie z tego skorzystaliśmy, powiększyliśmy mały wybieg, (który dzięki temu teraz ma już jakieś 25*25m i wcale nie jest taki mały). W ten sposób przylega on i do nas, i do gruntów właścicieli Dewila, od ich strony jest bramka, przeprowadzanie Dewila to zatem bułka z masłem. Co będzie już niedługo, jak Dewil pewnego dnia nie spotka Draki na wybiegu - strach pomyśleć... Ale może wyjdzie to mu na zdrowie, bo para D&D działając w spółce (z o.o.) stała się szefostwem stada i goni inne konie - głównie Fuksa i Destę, bo Meteor jako koń z temperamentem broni się, jak może, choć i tak uznaje ich przywództwo.

A poza tym wszystko po staremu, tylko ruch większy, bo Ania z Klaudią codziennie są u nas i jeżdżą na swoich rumakach. Rumaki zaś tracą tłuszczyk i nabierają mięśni. Trzeba jeszcze nad końmi popracować, bo Dewil zaczyna okres Burzy i Naporu, a wg mnie po protsu cierpi na Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego ) Sam np. zmienia chody wg swego widzimisię, robi trudności przy zagalopowaniu. Wczoraj lonżowała go, a potem jeździła na nim Ania i poszło tak sobie - do tego stopnia, że pozwoliłem sobie sam na niego wsiąść na chwilkę. Jednym z efektów było o.m.c. wysadzenie mnie z siodła i zerwana połowa pastucha na długiej ścianie... Czeka nas więc duuużo pracy - tak pod siodłem, jak i z ziemi.