Być może zauważyliście, że od mniej więcej połowy maja (to jest: przez całe dwa miesiące) cicho było na naszej stronie
wokół Enrique. Spieszę więc donieść, że ambitne jeździecko-treningowe plany nieco się opóźniły. Rico okazał się bowiem
koniem bardziej surowym, niż nam się początkowo wydawało. Fakt, został przez poprzednich właścicieli wstępnie zajeżdżony,
a "ustawiony" odpowiednio na pierwszych jazdach zaczął się słuchać i pokazywać swój potencjał w najlepszym tego słowa
znaczeniu. To jednak uśpiło skutecznie naszą czujność... Przestaliśmy pamiętać, że koń był przez 4 lata trzymany tylko
w boksie i na małym, prywatnym wybiegu, że jego "doświadczenie życiowe" jest niewielkie (co objawiało się m.in. sporą
nadpobudliwością na rozmaite bodźce) i że poza wstępnym zajeżdżeniem nikt tak naprawdę z koniem nie pracował. Brakowało
zwłaszcza podstawy podstaw, czyli pracy z ziemi oraz zwykłego codziennego obejścia, które wyrabia relacje koń-człowiek.
Piękne ruchy konia i wykonywanie przez niego podstawowych poleceń na pierwszych jazdach przytępiło naszą uwagę do tego
stopnia, że wielkim zaskoczeniem było, gdy Rico na jednej z kolejnych jazd "pokazał różki" Co tu kryć: nieoczekiwany
bunt konia plus jego siły i energia plus lisia zwinność i kangurza skoczność plus charcia szybkość sprawiły, że pewnego
dnia Gosia musiała zmierzyć się z nieokiełznanym żywołem. W pojedynku człowiek kontra koń ten pierwszy ma spore szanse,
ale w pojedynku człowiek kontra wszelkie żywioły w jednym końskim ciele - żadnych. Gosia zaliczyła więc spektakularną
"glebę", której skutkiem była wizyta u nas karetki pogotowia i odwiedziny szpitala w Czeladzi. Na szczęście obyło się
bez złamań, uszkodzeń narządów wewnętrznych itp. "rozkosznych" przypadłości, jednakże stopień poobijania amazonki był tak
duży, że proste czynności takie, jak wstawanie i siadanie, kichnięcie, czy nawet głębszy oddech sprawiały jej spory ból.
Dwa tygodnie trwało jej dojście do zdrowia w stopniu umożliwiającym w miarę normalne funkcjonowanie, a do dziś jeszcze
ślady wypadku są odczuwalne. To jednak Gosi nie zraziło - okres dalszej rekonwalescencji został poświęcony na pracę z ziemi,
po czym nastąpił powrót do jazd - z tym, że tym razem w wersji ciut rozsądniejszej: najpierw na lonży, a dopiero potem
"luzem" i na wszelki wypadek zawsze w towarzystwie piszącego te słowa.
Te jazdy jednak odbywały się na pewnym "luzie treningowym" i bez jakoegokolwiek parcia na osiągnięcie jakichś większych
celów szkoleniowych, bowiem zbliżało się kolejne, tym razem zaplanowane już w chwili kupna wydarzenie, o którym wiedzieliśmy,
że przerwie całą zabawę. Po TUV-ie wiedzieliśmy, że Rico ma w stawach skokowych chipy; nie przeszkadzały mu one absolutnie
w niczym i nie wpływały w jakikolwiek sposób na jego ruch. Jednakże po bardzo licznych konsultacjach weterynaryjnych Gosia
zadecydowała, że trzeba je usunąć. Wszyscy lekarze byli bowiem zgodni w opiniach: za kilka lub kilkanaście lat mogłoby się
zdarzyć, że zaczną one koniowi dokuczać. Efektem byłyby uszkodzenia stawów, bolesność i kulawizna, a wówczas cały wysiłek,
jaki przez te lata zostałby włożony w wyszkolenie konia, poszedłby na marne. Jeszcze kilkanaście lat temu zabieg usunięcia
chipów odbywał się ze skalpelem ręku - otwierano dość szeroko staw, a przez taką skalę ingerencji ryzyko powikłań było
sporawe. Obecnie jest to zabieg mało inwazyjny, przy tym wręcz rutynowy, gdyż poddaje się niemu wiele koni. Wykonuje się
je atrtoskopowo - wykonuje się małe nacięcie, przez które wprowadza się do stawi światłowodową sondę artroskopu. Po ocenie
stanu chrząstki, błony maziowej, więzadeł, mięśni itd. wprowadza się do wnętrza miniaturowe narzędzia chirurgiczne i usuwa
chipy.
W celu wykonania artroskopii umówiliśmy się na leczenie w klinice EQUI VET SERWIS doktora Macieja Przewoźnego. Nasza
"Akcja Hospitalizacja" zaczęła się dwa tygodnie temu - i jak u Alfreda Hitchcocka: najpierw było trzęsienie ziemi, a
potem napięcie zaczęło narastać ! Wypadek Gosi i późniejsze obowiązki sprawiły, że mało było czasu na przyuczenie konia
do wchodzenia do bukmanki. To trzeba tu przypomnieć, że jazda do Stajni Trot była pierwszą w życiu jazdą konia w przyczepie,
do której został "znieczulony" farmakologicznie przez poprzednich właścicieli. Jazda do podpoznańskiej kliniki miała być
jego jazda numer dwa... Cóż, załadunek do sprcjalnie wynajętej bukmanki, większej i wygodniejszej dla sporych rozmiarów
Enrique, mimo wcześniejszych przygotowań trwał aż półtorej godziny i udał się dzięki wysiłkom, cierpliwości i determinacji
nie tylko naszej, ale też Olgi i Zosi, które mimo zabójczo wczesnej pory przybyły nam pomóc (dzięki przeogromne !). Tu
mała dygresja: jak chyba niejeden z was mógł zaobserwować, kopnięcie z zadniej nogi u konia wygląda tak, że: 1) zwierzę
podnosi ją do góry, 2 przesuwa nieco pod brzuch, po czym 3) "spręża się" i wyrzuca ją do tyłu, a następnie 4) stawia nogę
z powrotem na ziemi. Obserwacja tego samego procesu u Enrique sprowadza się do kroku 4: widzimy jedynie moment, gdy stawia
nogę z powrotem na ziemi. Samo kopnięcie trwa ułamek ułamka sekundy i ręczę, że nie ma w tym stwierdzeniu ani grama przesady.
Jest błyskawiczne, wręcz na progu możliwości zaobserwowania przez ludzkie oko. Gdyby ten koń był człowiekiem, błyskawicznie
zostałby mistrzem świata wszystkich federacji bokserskich !
Odstawiliśmy Rico, zabieg odbył się następnego dnia - a wszystko poszło "jak po maśle". Rokowania po operacji były bardzo
dobre, powikłań - żadnych. Koń pozostał w klinice przez 2 tygodnie w charakterze rekonwalescenta, dziś zaś po raz pierwszy
wyszedł z boksu i ponownie został załadowany. Trwało to już nieco krócej, ale pomagające nam osoby miały oczy jak pięciozłotówki
i miny pełne niedowierzania, widząc błyskawiczne reakcje konia. Rico zdecydowanie nie był zadowolony z kolejnej podróży i tak
w trakcie, jak i po powrocie do domu usiłował nam dac to do zrozumienia za pomocą języka migowego (a jak wiadomo u koni do tego
służą kopyta). Jest już jednak w swoim boksie, bo przeciez "wszędzie dobrze, ale w domu - najlepiej" !
Przez najbliższe cztery tygodnie będzie jadł niskoenergetyczną paszę i będzie pozostawał na specjalnie dlań przygotowanym
"pancernym mikrowybiegu". Dwa razy dziennie będzie chodził na półgodzinne spacerki stępem w ręku, potem zaś nastąpi stopniowy
powrót do normalnego końskiego życia i normalnej końskiej pracy. O bieganiu na pastwisko na razie konisko musi zapomnieć, ale
jego Kochająca Opiekunka będzie mu codziennie dostarczać świeże, zielone papu za pomocą międzygalaktycznego frachtowca YT-1300
"Sokół Millennium", specjalnie w tym celu zakupionego od samego Hana Solo (dla zmylenia Jabby The Hutt statek został zamaskowany
blachami z kosiarko-traktorka
). Niech przeto Moc będzie z nim - i z Wami