Monty Roberts w Partynicach

17.11.2019


Wczoraj, 16 listopada, mieliśmy okazję i przyjemność uczestniczych w pokazach pracy z końmi, wykonywanym przez Monty Robertsa. Pokaz odbył się w ośrodku w Partynicach, a organizatorem była pani Magdalena Stanik, jego uczennica. Była to druga wizyta Monty'ego w Polsce (poprzednia miała miejsce dwa lata wcześniej - niestety nie mogliśmy wziąć wtedy udziału). Monty'ego jak sądzę nie trzeba jakoś szczególnie przedstawiać żadnemu "koniolubowi", niemniej jednak tak w telegraficznym skrócie: urodził się w 1935 roku w Kaliforni, a jego rodzice byli związani z jeździectwem. Ojciec Monty'ego, Marvin Roberts, startował w zawodach westernowych i przyuczał konie do jazdy wierzchem, stosując (jak zresztą niemal wszyscy wtedy) brutalne metody, generalnie polegające na dominacji i dążeniu do "złamaniu" konia wszelkimi sposobami. Był też trenerem i autorem wydanego w 1957 roku podręcznika "Horse and Horseman Training". Monty, od dziecka naturalnie związany z końmi już jako czterolatek brał z powodzeniem udział w zawodach, jednak - jak głosi opowieść - mając zaledwie 7 lat po raz pierwszy sprzeciwił się metodom ojca, co przez kolejne lata miało owocować spięciami między nimi (zwłaszcza, że pan Marvin podobno dość ostro traktował też swoje dzieci). Monty poszedł swoją drogą, opracowując przez lata autorską metodykę postępowania z końmi i szkolenia ich opartą przede wszystkim o mowę ciała, mającą naśladowac końskie zachowania. Nazwał to "językiem equus", a używał go przede wszystkim do osiągnięcia "połączenia z koniem ("joun-up"), czyli takiego ustawienia sobie relacji z nim, by zwierzę uznawało człowieka nie tylko za szefa, ale i za towarzysza-przewodnika, gwaranta bezpieczeństwa. Przy tym oczywiście nie mogło byc mowy o jakichkolwiek brutalnych metodach postępowania ze zwierzęciem. Doskonaląc swoją metodę osiągał coraz bardziej spektakularne efekty, powoli stając się znanym nie tylko w USA, ale i na całym świecie - do tego stopnia, że w 1989 roku został nawet zaproszony przez królową brytyjską Elżbietę II do zaprezentowania jej swoich umiejętności. Ponownie odwiedził Windsdor w roku 2002, a w roku 2011 Królewski Order Wiktoriański. Za swoje osiągnięcia Monty Roberts otrzymał także w roku 2002 honorowy doktorat z psychologii zwierzęcej Uniwersytetu w Zurychu, a w 2005 roku - Uniwersytetu w Parmie.



Z osobą Monty'ego nieodmiennie kojarzy się jego "flagowe dzieło" - autobiografia pt. "Człowiek, który słucha koni", w której prócz swojego życia wśród koni opisuje szczegółowo metodę join-up. Książka została wydana w 1996 roku, a dwa lata później ukazała się i w Polsce. Kolejną ważną książką jest "Shy Boy" - opis swego rodzaju testu metod Monty'ego, któy został wykonany w 1997 roku, kiedy to pan Roberts doonał połączenia z dzikim mustangiem, który nigdy wczesniej nie miał kontaktu z ludźmi (póżniej nazwnaym Shy Boyem). Test pokazał skuteczność metody oraz języka equus. Ja zetknąłem się z naukami Monty'ego zaraz na początku swojej przygody z końmi i szybko miałem okazję się przekonać, że to wszystko w praktyce działa świetnie, w pełni zgodnie z książkowymi opisami. Oczywiście moim "obiektem eksperymentalnym" był wtedy młodziuteńki Fuks, ale nie tylko on. Z tym większą ochotą jechałem na wrocławskie Partynice, by obejrzeć samego Mistrza na żywo.



Pokaz cieszył się dużym powodzeniem - dość powiedzieć, że przed halą stały do wejśc kolejki wielkie niczym te, jakie pamiętam z początku lat 80-tych ubiegłego wieku, gdy trzeba było przed sklepem odstać swoje, by móc kupić kilo cukru, czy 10 jajek... Osobnym wejściem wchodzono na płytę, osobnym na trybuny. Ponieważ oznakowanie wejść było nie najlepsze, a służba porządkowa spod szyldu "Ekotrade" była niedoinformowana, niektóre osoby były nagle stawiane przed przykrą koniecznością przeniesienia się na koniec kolejki sąsiedniej. Mimo to narzekań nie było słychać, humory wszystkim oczekującym dopisywały, a z prawa, lewa, z przodu i z tyłu słychać było liczne rozmowy, w kórych słowo "koń" padało z częstotliwością pocisków karabinowych, odmieniane przeza wszystkie możliwe przypadki. Widzowie po wejściu do obiektu mogli skorzystać z oferty stoiska sprzedającego książki Monty'ego i płyty z filmami szkoleniowymi, znane "naturalsom" liny do ćwiczeń oraz autorski patent Monty'ego - kantar "dually". Z oferty skwapliwie skorzystała Gosia, kupująć DVD. Był to strzał w 10-kę - później do stoiska zrobiła się kolejka równie wielka, co te przed budynkiem. Główną "areną" wydarzeń był zaś ustawiony na środku hali lonżownik o średnicy około 18 metrów - tam odbywała się prezentacja metod szkoleniowych dla poszczególnych koni.



Sam pokaz zaczął się punktualnie i miał bardzo sprawny przebieg. Z założenia miał być związany z czterema "trudnymi" końmi i był podzielony na 2 części, z półgodzinną przerwą w środku. Monty pracując z końmi miejscowych osób prywatnych miał po kolei pokazać: przyzwyczajenie do siodła i jeźdźca konia całkowicie "surowego" (jeszcze nie siodłanego), nauczenie spokojnego zachowania konia, który okazywał niepokój i opory podczas wsiadania na niego, odczulenie konia płochliwego na różne "strrrraszne" bodźce oraz nauczenie wchodzenia do przyczepy konia, który wykazywał silny przed tym opór, przez co każdy załadunek trwał (wg słów właścicielki) godzinę lub dłużej.

Monty Roberts, pan w wieku - bagateka ! - lat osiemdziesięciu i czterech, w iście amerykańskim stylu, przy dźwięku fanfar i głośnym aplauzie publiki dziarsko przebiegł przez ujeżdżalnię, wbiegł na arenę, a przywitawszy się ciepło z widzami i w kilku słowach opisawszy to, co miało stanowić program pokazu, zaczął od join-upu z... zabłąkanym w hali gołębiem, ku uciesze wszystkich zgromadzonych.



Potem jednak już było bardziej na serio, a wszystkie pokazy generalnie odbywały się w całkowitej ciszy i pełnym skupieniu wszystkich zgromadzonych. Pierwszym koniem był młody, nieujeżdżony wałach o imieniu - nomen omen - Good Luck, co w kontekście rozpoczynającego się pokazu bardzo rozbawiło i Monty'ego, i publikę. Monty w ciągu około 15 minut wykonał klasyczny, książkowy "join up", szybko pozyskując całkowicie zaufanie zwierzęcia. Dodatkowym elementem (i modyfikacją w stosunku do znanych już wcześniej opisów) była nstomiast praca na dwóch lonżach, dzięki czemu Monty mógł łatwo nakłaniać konia do zmian kierunku na kole, do przejść przez środek lonżownika, czy do wykonania jednego-dwóch kroków cofania. Następnie odbyło się stopniowe zapoznanie konia z potnikiem, potem z siodłem. Wreszcie do akcji wkroczył dżentelmen przedstawiony przez Monty'ego jako "Roland from Poland" - zabawny manekin, którego stopniowo coraz bardziej nasadzano koniowi na grzbiet. Gdy koń spokojnie zaakceptował takiego "jeźdźca", odbyło się oprowadzanie, a następnie powtórka z join-upu - z tym, że z "tym czymś obcym" na grzbiecie konia. Wreszcie przyszedł czas na prawdziwego jeźdźca, którym stała się jedna z dziewczyn z ekupy asystującej Monty'emu. Konia stopniowo przyuczano: najpierw do bliskości człowieka stojącego mu nad grzbietem na schodkach, opierającego się na nim, przewieszającego się coraz bardziej przez siodło, a wreszcie - siedzącego w siodle. Przypominało to w sumie bardzo klasyczne przyzwyczajanie konia do siodła i jeźdźca, ale tym co było bardzo charakterystyczne, była szybkość, z jaką wałach sam z siebie akceptował (i w sumie bez żadnych oporów) kolejne etapy całego procesu. Po zaledwie kolejnych 10-15 minutach dziewczyna już całkiem sama krążyła na koniu wokół lonżownika na spokojnym i nie zdradzającym najmniejszych negatywnych emocji wierzchowcu.



Podczas tego pierwszego pokazu zrobiłem sporo zdjęć - mimo, że z przyczyn technicznych są one nie najlepszej jakości, postanowiłem zrobić z nich osobny materiał, gdyż dokładnie pokazują one przebieg joun-upu. Jeśli ktoś więc jest zainteresowany bardziej szczegółowym fotoreportażem - zapraszam niedługo do "Mądrości".

Kolejnym przypadkiem była klacz Terracina (przepraszam, jeśli podałem ze słuchu złą pisownię). Problemem konia było nieposłuszeństwo przy wsiadaniu. Klacz wtedy kręciła się, była niespokojna, ruszała sama z siebie, bez pozwolenia (jako żywo: żeńska wersja naszego Rico). Tu również zaczęło się od klasycznego połączenia z koniem, również z elementami dwóch lonży. Tu później Gosia słusznie zauważyła: praca na dwóch lonżach i częste wykonywanie za ich pomocą zwrotów i zgięć to tak naprawdę jeden z wariantów podobnego ćwiczenia w jeździectwie "klasycznym", mającego rozluńnić konia, zwłaszcza zadu.



Gdy koń uznał już przewodnictwo człowieka i zaczął traktować go jak coś, co jest z końskiego punktu widzenia bezpieczne, wszystko poszło błyskawicznie. Tym razem w większym stopniu Monty posługiwał się swoim patentem - kantarem "dually". Jest to kantar parciany z zaciskającym się linkowym nachrapnikiem, obustronnie zakończonym kółkami treningowymi, w które można wpiąć uwiąz lub lonżę (albo dwie) albo wodze. Dzięki temu może być używani i do treningu z ziemi, i w siodle. Dodatkowe kółko na dole pełni zaś taką samą rolę, jak w zwykłym kantarze: do wiązania prowadzenia konia (z uwagi na zaciskanie się nie powinno używać się kantara "dually" do wiązania przez kółka treningowe). Kantar dość mocno (mocniej niż zwykły kantar przy pociąganiu) działa na kość nosową i właściwie stosowany (czyli: natychmiast, ale z wyczuciem i bez nadmiernej siły) pozwala na przekazanie koniowy sygnału typu "nie wolno", a zwalniany - na danie bodźca pozytywnego (którym dla konia zawsze jest komfort i święty spokój). Proces uczenia się konia następuje w momencie samodzielnego znalezienia przez niego właściwej reakcji na zachowanie człowieka.

Szybkie i bardzo sprawne używanie "z głową" kantara przez Monty'ego sprawiło, że w ciągu dosłownie kilku chwil klacz zrozumiała, że oczekuje się od niej spokojnego stania przy służących do wsiadania schodkach. Drugim etapem było nauczenie konia za pomocą tego kantara i dwóch lonż samodzielnego podchodzenia do schodków i odpowiedniego ustawiania się przy nich. Tu ciekawa była współpraca Monty'ego (stojącego kilka metrów od konia, działającego na konia jedną liną i sygnałami swojego ciała) z asystentką stojącą na schodkach i działającą drugą liną. Wyglądało to tak, jak gdyby Monty z (punktu widzenia klaczy) przekazywał swoje przywództwo asystentce-amazonce mówiąc: "teraz masz słuchać jej". No i wreszcie przyszła kolej na etap trzeci: wsiadanie. Klacz błyskawicznie przyjęła do wiadomości, że ma stać jak posąg, gdy amazonka jej dosiada - najpierw spokojnie, a na koniec niemalże wbiegając na schodki i szybko wskakując w siodło. Właścicielka konia zapytana o to, jak jej się podoba efekt, najwyraźniej była w lekkim szoku...

Po tych ćwiczeniach nastąpiła przerwa, w czasie której Monty z zapałem rozdawał autorgrafy i fotografował się ze wszystkimi, którzy o to poprosili. Dość powiedzieć, że kolejka do jego stoiska przypominała te sprzed budynku - co zresztą widać na załączonym obrazku:...



Monty był wyraźnie zadowolony ze swojej popularności w Polsce, czemu zresztą dał wyraz. Jednak szybko potem przeszedł do kolejnej części swojego wystąpienia, której bohaterką była pewna klacz. "Koniczynka" od razu wzbudziła u wszystkich sympatię i jednoczesnie rozbawienie. Na pytanie Monty'ego o imię padło: "Emigracja", co tłumacz skwapliwie przetłumaczył wszem i wobec na "Emigration". Po krótkim zamieszaniu i zaabawnych wyjaśnieniach okazało się jednak, że klacz jest dwojga imion: Emi Gracja. Problemem konia był natomiast strach przed róznymi nieznanymi mu przedmiotami. Znamy to zresztą u naszego Ganimedesa: gdy coś widzi po raz pierwszy, reaguje niepokojem, a czasem paniką; jednak raz zapozonany z takim "zagrożeniem" i przyzwyczajony do niego już zawsze traktuje je jako rzecz całkiem normalną...



Sam pokaz od początku stał się pewną niespodzianką i dla Mistrza, i dla widowni: otóż koń "z marszu", w ciągu dosłownie minuty, czy dwóch zaakceptował w pełni Monty'ego jako "bezpiecznego szefa". Oczywiście później pytali o to widzowie, zdziwieni, czemu nie było join-upu. Ten jednak w tym przypadku po prostu nie był potrzebny, klacz sama zdecydowała, że chce się podporządkować. Dlaczego ? Ciekawe pytanie... Gdy jednak Monty przystąpił do pracy, wyszło przysłowiowe szydło z worka... Klaczucha na widok niewielkiego plastikowego "wiechcia" na długim kuju dostała prawdziwej szajby, zresztą ku uciesze całej zgromadzonej "gawiedzi", która chóralnymi "ochami" i "achami" komentowała jej liczne bryki, zwroty i wykopy z zadu. Widownia jednak nie nacieszyła się zbyt długo taką rozrywką - znów po kilku minutach pracy okazało się, że koń stopniowo pozwala się tym strrasznym strrraszydłem dotknąć, poczochrać po kłębie, po nogach, a w końcu po całym ciele. Mimo, że jeszcze raz albo dwa przez sekundę pokazała niepokój, szybko się go pozbywała. Nie zmieniło tego zamienienie "wiechcia" w większą, rozcapierzoną "miotłę" ani zastąpienie jej rękawicą na kiju. Trzeba jednak też powiedzieć, że klacz była chyba najbardziej inteligentnym i w pewnym sensie "otwartym" na nowe bodźce koniem spośród prezentowanych, łatwo je akceptującym.

W drugiej części pracy z Emi Gracją Monty pokazał przyuczanie jej do chodzenia po szeleszczącej plandece, mającej symulować wodę. Na środku wybiegu rozłożono więc duża płachtę ("jeziorko"), połączoną z obrzeżem lonżownika drugą, wąską plandeką (strumykiem). Cóż, koń zapoznawany powoli z tymi "zagrożeniami" szybko osiągnął stan, w którym nie tylko stał sobie spokojnie w tym "strumyku", ale wręcz nie chciał z niego zejść, traktując to chyba jako swego rodzaju nową zabawę, urozmaicenie. Przejście do stanu, w kórym koń zaakceptował napierw "poszerzony strumyk", a później "jeziorko" było już tylko formalnością. Ta część skończyła się widokiem konia swobodnie i całkiem samodzielnie w te i we wte po plandekach.

Czwarta część to jeszcze jeden występ z udziałem Terraciny, stawiającej długie i zdecydowane opory przy wchodzeniu do bukmanki. Tu sceneria uległa zmianie: lonżownik został zdemontowany, podjechała bukmanka, a przy niej z elementów lonżownika zbudowano jakby dwa osobne korytarze: "wolnostojący" z boku, drugi prowadzący do bukmanki. Ułatwieniem w pracy było to, że już wcześniej z Terraciną został przerobiony join-up, więc Monty miał nieco "z górki". Ćwiczenia polegały zaś na tym, by najpierw przyuczyć konia do przechodzenia w obie strony przez szerokie przejście (korytarz) na placu. Monty kilkakrotnie przechodził w obie strony, także przodem i tyłem, korzystając z kantara "dually". Następnie powtórzył to samo, każąc zawęzić korytarz. Później zaczęło się wprowadzanie konia do bukmanki metodą stopniowo coraz "dłużeszego" przywoływania i odsyłania konia do tyłu. Monty porównał to do zachowania dziecka: gdy powie się dziecku: "wychodzę z domu, nie wolno ci wchodzić do sypialni", to można mieć 100% pewności, że gdy tyko zamkną się drzwi, dzieciak w te pędy do owej sypialni poleci. Odsyłanie konia i w ten sposób symulowanie "zakazu wejścia do bukmanki" może wzmóc ciekawość konia, a taka manipulacja sprzyja osiągnięciu celu człowieka.



Cała zabawa odbywała się najpierw z szerokiego korytarza, póżniej zaś - z zawężonego, tak, by koń zaakcetował wchodzenie w zmiennych warunkach. Ciekawostką było przy tym to, że klaczy pod przywództwem Monty'ego nie zdenerwował nawet drobny wypadek przy pracy, gdy źle zamocowany segment korytarza pochylił się i oparł na niej ! Gdy Terracina weszła raz i drugi spokojnie do przyczepy, nastąpiło przyzwyczajanie jej do wychodzenia i wchodzenia przednim trapem. Całość ćwiczeń zajęła może ze 20 minut i zakończyła się obrazkiem konia, któy w te i we wte przełazi za Montym przez bukmankę samodzielnie i z własnej woli - ani nie prowadzony na uwiązie, ani nawet do tego uwiązu nie przypięty.

Na tym pokaz się zakończył, zaś widzowie mieli później jeszcze raz okazję spotkać się z Montym, poprosić o zdjęcie i autograf (kolejka uformowała się błyskawicznie poraz drugi). Niestety z uwagi na późną porę i długą drogę powrotną musieliśmy ruszać do domu, więc nie dane nam było spotkać się osobiście z Mistrzem... Ale kto wie, może jszcze kiedyś będzie okazja ?...



Tytułem podsumowania:

W jednym z wywiadów Monty mówił: "Najgorszą rzeczą, jaką mogli zrobić ludzie, było używanie przemocy i siły wobec koni, gatunku uciekającego. Konie szukają spokoju i bezpieczeństwa. Kiedy zadajemy im ból, stres i cierpienie, dajemy im jasny sygnał, że z ludźmi nie jest bezpiecznie. Ludzie często używają słowa "łamać konie" – już to słowo daje obraz ludzkich intencji, dać tyle cierpienia, żeby koń, zwierzę uciekające, poddało się nam, żeby nas słuchało, nie dlatego, że chce, ale dlatego, że boi się nie słuchać, jest przestraszone. Dla mnie jest to bardzo smutne. Robią tak ludzie, którzy wcale nie zadali sobie trudu przemyślenia, aby zrozumieć ten proces." Widać było wyraźnie, że praca bez bólu i stresu jest myślą przewodnią pokazów, rzeczą dla Monty'ego ważną - i to potwierdziło także krótkie expose, jakie wygłosił w trakcie występu, nawiązując do osoby swojego ojca oraz jego metod postępowania z końmi.

Podczas całego procesu pracy z poszczególnymi "przypadkami szkoleniowymi" Monty dążył do tego, by bez używania przemocy koń zaczął wykonywać dane mu zadania całkowicie dobrowolnie i samodzielnie. Oczywiście podkreślał cały czas, że dzięki połączeniu join-up można osiągać zdecydowanie lepsze i trwalsze wyniki pracy, niż w przypadku używania przemocy. Zwracał uwagę, że nie wolno się denerwować, a kontrola nad własnym ciałem (zwłaszcza oddechem) oraz zachowanie totalnego spokoju, unikanie pośpiechu i gwałtowności to podstawa sukcesu. Co do denerwowania się, to taka mała dygresja: Monty pracując na lonżach niejednokrotnie po prostu rzucał je na piasek. Każdego chyba z nas takie coś przyprawiłoby o przyspieszone bicie serca - bo przecież koń łatwo może się zaplątać, pozrywać ścięgna !... Tymczasem nic takiego nie miało miejsca, zwierzęta stały spokojnie, "zarażone" spokojem człowieka-przewodnika, który najwyraźniej takiego zachowania koni spodziewał się i był pewien.

I jeszcze coś: jeżeli ktoś przeczytał "Człowieka, który słucha koni", miał zapewne przed oczami wizję osoby - kogoś w rodzaju zaklinacza, który w jakiś pół-tajemny, pół-magiczny sposób oddziaływuje na konia, przesyłając mu fluidy posłuszeństwa i przemawiając do niego niezwyłym, bezdźwiękowym językiem, bacznie przez zwierze słuchanym i doskonale rozumianym. Z jednej strony poniekąd coś w tym jest, ale z drugiej - to bardzo uproszczony sposób myślenia oraz rozumienia metody. Oglądając Monty'eg na żywo widziało się kawał solidnego rzemiosła, opartego o wiele dziesięcioleci własnych doświadczeń. Dodajmy: rzemiosła z artystycznym polotem. Monty to człowiek, który "zęby na koniach zjadł" i widac to w każdym jego ruchu. 84-letni starszy pan, który nieugięcie stoi przed podenerwowanym, czy płoszącym się koniem i po prostu "robi swoje" - to naprawdę robi wrażenie. Równie duże wrażenie robi to, że on w każdej sekundzie ewidentnie wie, co robi i co powinien robić, że robi to ze spokojem ducha, swobodą i humorem, takim - mówiąc kolokwialnie - luzikiem. Monty pokazał, że mimo swoich lat i oczywistych ograniczeń z tego wynikających jest "szefem wszystkich szefów" w temacie szkolenia koni z ziemi. Za wiedzę, doświadczenie, chęci i niespożytą energię należy mu się cały wagon szacunku od każdego koniarza.



(C) Tomek_J