2 listopada 2008
No i tak się zaczęło Okazało się, że do firmy ojca Kasi przyplątał się kot. A w zasadzie:
kociak. Ot, taki mały, zaniedbany, szarobury kocurek, w dodatku ślepy na jedno oczko. Nie dość, że przeziębiony, zapchlony
i zarobaczony (jak zresztą większość maluchów), to jeszcze przez swą barwę zlewał się doskonale z betonowym placem w firmie,
w której co rusz zjawia się jakaś ciężarówka. To w oczywisty sposób groziło wypadkiem, więc Kasia przystąpiła do działania.
To było w poniedziałek, jak przyjechałam, aby ustalić termin wymiany opon na zimowe. Wówczas zobaczyłam maleńkiego Dantego,
śpiącego na kartonie przy kaloryferze. Mimo widocznego wyczerpania i zmęczenia, jak tylko coś się do niego powiedziało i pogłaskało,
to zaraz się podnosił i usiłował mruczeć. Serce mi ścisnęło, ale nic nie mogłam zrobić; trzeba było poczekać i zobaczyć, czy dojdzie
do siebie i nazbiera sił. Po raz drugi zobaczyłam kociaka rozbawionego i bawiącego się powiewającymi liśćmi. Dante miał dużo sił
i był chętny do zabawy. Dawał popalić wszystkim pracownikom, ponieważ maleństwo wchodziło dosłownie wszędzie (na koła i do wnętrz
samochodów, bawił się w oponach i narzędziach warsztatowych). Słowem - był głównym mechanikiem :) wszyscy musieli mieć oczy naokoło
głowy i patrzeć, by mu nie zrobić przypadkiem krzywdy.