"Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać." - taką to złotą myślą
błysnął niegdyś baron Stanisław Jerzy de Tusch-Letz, bardziej znany (niestety głównie
takim starym ramolom, jak piszący te słowa) jako Stanisław Jerzy Lec i ta myśl będzie
mottem przewodnim tego tekstu. A pomysł nań zrodził się, gdy Sonia będąc niedawno na
krótkim wypadzie w Amsterdamie zrobiła zdjęcie, jak to powiedziała: "jakiegoś pomnika,
przedstawiającego jakąś kobietę" siedzącą po damsku na koniu. Owa "jakaś kobieta" okazała
się holenderską królową Wilhelminą, panującą przez 58 lat, będąca dla Holendrów tym samym,
czym Elżbieta II dla Anflików. Wilhelmina była postacią bardzo zasłużoną dla ruchu
oporu podczas II wojny światowej, wielokrotnie osobiście nawołującą do walki z Niemcami
w audycji BBC Radio Oranje.
Pomyślałem sobie wtedy, że tak w ogóle to chyba warto by się przyjrzeć konikowym pomnikom.
Ale raczej nie pomnikom sławnych postaci na koniach, ale pomnikom stricte koni, to jest:
pomnikom wystawionym ku czci i upamiętnieniu zwierząt, a nie ludzi. O jednym z nich pisałem
niegdyś przy okazji opracowania na temat roli koni w
Wojnach Burskich, gdzie
setki tysięcy koni kawaleryjskich padło z pragnienia.
Najwięcej takich pomników upamiętnia - co zrozumiałe - konie z czasów rozmaitych wojen.
Konie odegrały wielką rolę w niemal wszystkich konfliktach zbrojnych toczonych w dziejach
ludzkości. Szacuje się, że w samej tylko amerykańskiej wojnie secesyjnej zginęło 620
tysięcy ludzi i aż 1,5 miliona koni i mułów. Już zaledwie na samym początku wojny Armia
Potomaku potrzebowała 40 tysięcy koni wierzchowych i jucznych. Rok później ta sama armia
każdego tygodnia pozyskiwała aż 1500 koni, a w miarę rozwoju działań wojennych liczba ta
po 2 latach wzrosła do ponad 500 dziennie ! A trzeba przy tym pamiętać, że koszt pozyskania
konia do armii był 6 razy wyższy od kosztów wyekwipowania żołnierza.
Szacuje się, że w tej wojnie przeciętny koń otrzymał statystycznie 5 ran. W samej tylko
bitwie pod Gettysburgiem padło ich 3 tysiące; żołnierskie dzienniki i listy z tamtych
czasów bardzo często mówią o odorze gnijących ciał zwierząt, unoszącym się nad pobojowiskiem.
W najgorszej sytuacji były konie ciągnące armaty i wozy z zaopatrzeniem - były najczęstszym
celem, gdyż zabicie lub zranienie choćby jednego z nich zatrzymywało cały zaprzęg, a tym
samym opóźniało szarże kawaleryjskie, ogień artylerii i w ogóle wszelkie manewry przeciwnika.
Lecz choć konie w bitwach ginęły często od kul, to niestety znacznie liczniej padały z powodu
chorób (zwłaszcza nosacizny). Najwięcej jednakże padło ich ze zmęczenia i wskutek złej
opieki, serwowanej im przez ich własnych jeźdźców. Konie wojskowe przemierzały codziennie
bardzo duże odległości w typowym kawaleryjskim tempie 4 mil na godzinę (7 km/h), jadły mało
i piły często z zabłoconych strumieni, dlatego były zwykle chude i chorowite. Nie dziwi więc
pismo Montgomery C. Meigsa, Głównego Kwatermistrza armii Unii w liście do dowodzącego armią
Cumbrland generała majora General Williama Rosecransa, zawierające szereg bardzo ostro
sformułowanych zaleceń co do poprawy sposobu opieki nad zwierzętami, zakończone nadzwyczaj
gorzkim stwierdzeniem: "Mamy ponad 125 pułków kawalerii, a oni [kawalerzyści
Unii, czyli "swoi"] zabili dziesięć razy więcej naszych koni, niż koni wroga." A unijny
general William Tecumseh Sherman mówił: "Każda okazja do zatrzymania się w podczas
przemarszu musi być okazją do pdania trawy, pszenicy, lub owsa, a konie należy otoczyć
nadzwyczajną opieką, bo od nich wszystko zależy".
Tym koniom właśnie poświęcony jest pomnik stojący przed Virginia History Society w
Richmond, choć parafrazując znane słowa Horacego można powiedzieć, że konie swą służbą
same sobie "wzniosły pomnik trwalszy, niż ze spiżu". Jednak od razu nasuwa się też
stwierdzenie Waltera Benjamina: "Nie ma takiego pomnika ludzkiej kultury, który nie byłby
zarazem świadectwem barbarzyństwa." W odniesieniu do losów koni wojskowych pasuje ono
doskonale...
Steven Spielberg koniom wojskowym poświęcił nawet jeden ze swych filmów, "War Horse" (u
nas znany pod tytułem "Czas wojny"), opowieść o koniu imieniem Joey, który sprzedany
brytyjskiej armii trafia na front, gdzie jego los powiązany jest z żołnierzami różnych
narodowości, walczących na frontach I wojny światowej. Film jest oparty na faktach,
naprawdę koń należał do brytyjskiego generała Jacka Seely i miał na imię Warrior, czyli
Wojownik. Przeżył I wojnę i padł w roku 1941, w szacownym wieku 33 lat. Większość jego
"pobratymców" nie miało jednak tyle szczęścia. Podczas wojen światowych czołgi, artyleria,
ataki gazowe, drut kolczasty, choroby i inne niedole dziesiątkowały zwierzęta - i to nie
tylko te armijne na froncie, ale też cywilne w atakowanych miastach i wsiach. Wszystkim
koniom Wspólnoty Brytyjskiej, padłym podczas wojen, jakie miały miejsce w XX wieku,
poświęcony jest bardzo ciekawy pomnik stojący w Park Lane w Londynie. Konie w nim
przedstawione symbolicznie "przechodzą na dtuga stronę". Poniżej - widok z frontu
i z tyłu pomnika.
Gwoli ścisłości: pomnik przedstawia konie, których w samej tylko I wojnie światowej padło
ponad 8 milionów. Ale poświęcony jest też pamięci wszystkich padłych na wojnach zwierząt -
m.in. osłom, mułom, psom, słoniom, gołębiom, wołom i innym, służącym na różne sposoby
armiom w działaniach wojennych.
Gdy tworząc ten tekst przegrzebywałem przepastne czeluście Internetu, z pewnym zaskoczeniem
stwierdziłem, że sporo poświęconych wojskowym rumakom pomników mają... Australijczycy. Ale
to spory temat, w sam raz na osobną opowieść...
Prócz udziału w bojach konie zasłużyły się także ciężką pracą i to też warto uhonorować.
Jednym z poświęconych temu pomników jest pomnik konia pracującego, zaprojektowany przez
Judy Boyt, wzniesiony przy współpracy z członkami Retired Carter's Association, czyli
związku emerytowanych woźniców. Rzeźba stoi w w Liverpoolu, a zatytułowana jest "Waiting",
czyli "Czekając". Przedstawia odlanego z brązu konia, czekającego na kolejny kurs z kolejnym
ładunkiem. Rzeźba ma około 1.80 m w kłębie i stoi w Albert Dock, gdzie wiele zwierząt
spędziło całe życie na ciężkiej pracy konia pociągowego. Przez ponad 2 i pół wieku konie
były tam używane do przewożenia ciężkich ładunków pomiędzy portowymi dokami i rozmaitymi
magazynami, czy firmami. W szczytowym okresie pracowało ich w Liverpoolu ponad 20.000 -
o wiele więcej, niż w którymkolwiek innym mieście Wielkiej Brytanii (pomijając Londyn).
W przewodniku po mieście z 1914 roku pisano: "Liverpool szczyci się tym, że konie
wykorzystywane w przemyśle miasta są najlepsze i trudno byłoby znaleźć od tej reguły
wyjątek." Można wręcz powiedzieć, że "Liverpool został zbudowany na grzbiecie koni".
Ważną rolę odegrały one także podczas II Wojny Swiatowej przy transporcie żywności, leków
i wyposażenia ze stojących w liverpooskim porie porcie statków do różnych punktów
miasta.
Odsłonięty 1 maja 2010 roku pomnik (notabene: w asyście czterech żywych przedstawicieli
rasy shire, bowiem w ten dzień tradycyjnie odbywają się parady z udziałem koni) stworzony
został pod patronatem Museum of Liverpool Life, który zgromadził mnóstwo materiałów
opisujących codzienną pracę koni pociągowych. Na tej podstawie została też wydana książka,
która trafiła do dystrybucji w dniu odsłonięcia pomnika. Prócz tego dla uczczenia ciężkiej
pracy zwierząt wyemitowano także kilka programów telewizyjnych oraz odbyło się kilka
prelekcji i warsztatów.
Żeby jednak nie pozostawac w tych nieco przyciężkich nastrojach, przyjrzyjmy się też
konikowym pomnikom utrzymanym w zdecydowanie lżejszych klimatach. Konie kojarzą się
z biegiem i wolnością i to także znajduje odzwierciedlenie w rzeźbach. Bardzo urokliwym
jest np. pomnik dzikich koni ustawiony nie w mieście, ale "w naturze", na wzgórzu przy drodze
stanowej I-90 w stanie Washington (USA). Autorem jest David Govedare, który chciał tą
instalacją przypomnieć ducha czasów, które już minęły. Stalowa instalacja ma około 60 metrów
długości i przedstawia naturalnej wielkości figury biegnących koni - dzikich i wolnych.
Rzeźbę odwiedza całkiem sporo osób, jest to też miejsce często odwiedzane o zachodzie słońca
z uwagi na piękne widoki wieczorową porą.
Dość natomiast... hmm... oryginalnym przykładem... sztuki współczesnej jest pomnik konia
w rosyjskim Woroneżu. Koń ten o imieniu Jaryż to 3,5-metrowej wysokości trzytonowy stalowy
odlew. W zamyśle autora (Dickunow-Packs), ma on symbolizować zwycięską konfrontację natury
z cywilizacją - stąd "zmiędlona" szyna w pysku zwierzęcia. Monument stanął w 2006 roku wbrew
sprzeciwowi władz lokalnych i mimo nich stoi nadal, po dziś dzień. Cóż, trudno powiedzieć,
że jest absolutnie i bezsprzecznie piękny, za to z pewnością doktor Zygmunt Freud, gdyby
żył, miałby nam o autorze wiele do powiedzenia, patrząc na nadzwyczaj wiernie oddane pewne
szczegóły końskiej anatomii. Mimo swej... nazwijmy to: awangardowości (a może właśnie dzięki
temu) rzeźba stała się szczególnym symbolem miasta i dziś sporo przejeżdżających nieopodal
osób zatrzymuje się, by zrobić sobie fotkę z "koniem o największym interesie na świecie".
Na koniec warto też spojrzeć na własne podwórko: w pobliskim parku świerklanieckim przy dwóch
bocznych basenach znajduje się seria żeliwnych rzeźb Emmanuela Fremieta. Powstały one w 1872
roku i przedstawiają walczące zwierzęta. Jedną z par jest koń i lwica. Polecam Wam spacer po
tym parku, szczególnie jesienną porą
Zródła:
http://www.liverpoolmonuments.co.uk/projects/carters.htm
http://www.scottiepress.org/sr2003/carters.htm
http://tuesdayshorse.wordpress.com/2012/05/28/war-horses-remembering-the-millions-who-fought-and-died-in-human-battles/
http://www.18thmass.com/blog/index.php?itemid=903
http://www.animalsinwar.org.uk/
http://www.vetsonline.com/news/latest-headlines/memorial-service-for-uk-s-animal-war-dead.html
http://www.scenicusa.net/052610.html
http://seattlelocalflavor.blogspot.com/2011/02/wild-horse-monument-vantage.html
http://englishrussia.com/2007/07/25/the-horse-monument-in-voronezh/
http://www.learnrussianlanguage.ru/what-to-see-in-russia-travel
http://www.examiner.com/article/more-horses-and-mules-died-the-civil-war-than-men
http://www.parki.org.pl/parki-miejskie/park-w-swierklancu